Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 12
Gdy nadeszła moja kolej, poczułem nerwowość, lecz nie strach. Spojrzałem na odznakę, gdy delikatne palce w rękawiczkach przypięły mi ją do kaftana. Czaszka i krąg ze srebra na czarnym tle, elegancko wykonane. Cenna, choć ponuro wyglądająca ozdoba. Gdyby Jednooki nie był tak nerwowy, sądziłbym, że już się zastanawia, jak by tu ją zastawić.
Emblemat wydał mi się skądś znajomy, gdy ujrzałem go poza żaglem, gdyż wtedy nie zwróciłem nań uwagi, sądząc, że umieszczono go tam jedynie na pokaz. Czy nie czytałem lub nie słyszałem gdzieś o podobnej pieczęci?
– Witaj w służbie Pani, lekarzu – powiedział legat. Jego głos wprawił mnie w konsternację. Nigdy nie brzmiał zgodnie z oczekiwaniami. Tym razem był śpiewny i melodyjny jak głos młodej kobiety, która chciała spłatać figla mądrzejszym od siebie.
Pani? Gdzie słyszałem to słowo, wypowiedziane w taki sposób, z emfazą, jak gdyby był to tytuł bogini? Mroczna legenda z dawnych dni…
Statek wypełniło wycie pełne wściekłości, bólu i rozpaczy. Zdumiony, wybiegłem z szeregu i popędziłem ku krawędzi luku.
Forwalaka znajdował się w wielkiej żelaznej klatce u stóp masztu. Gdy kręcił się po niej, skryty w cieniu, wypróbowując po kolei każdy pręt, wydawało się, że ulega subtelnej zmianie. W jednej chwili był atletycznie zbudowaną kobietą około trzydziestki, lecz w parę sekund później przybierał postać lamparta stojącego na tylnych łapach i uderzającego pazurami w więżące go żelazo. Przypomniałem sobie, że legat powiedział, iż dla tego potwora też może znaleźć robotę.
Spojrzałem na niego i pamięć mi wróciła. Diabelski młot wbił mi lodowaty gwóźdź w samo wnętrze duszy. Zrozumiałem, dlaczego Jednooki nie chciał popłynąć za morze. Pradawne zło z północy…
– Myślałem, że wszyscy zginęliście trzysta lat temu.
Legat roześmiał się.
– Nie nauczyłeś się historii tak jak trzeba. Nie zniszczono nas. Po prostu zakuto w łańcuchy i pochowano żywcem. – W jego śmiechu brzmiała nuta histerii. – Zakuto nas i pochowano, lecz na koniec oswobodził nas dureń zwany Bomanzem, Konował.
Przykucnąłem w pobliżu Jednookiego, który ukrył twarz w dłoniach.
Emisariusz, monstrum zwane w dawnych opowieściach Duszołapem, diabeł gorszy od tuzina forwalaków, roześmiał się szaleńczo. Jego ludzie skulili się uniżenie. Świetny żart – zaciągnąć Czarną Kompanię na służbę zła. Zdobyć wielkie miasto i przekupić drobnych łotrzyków. Żart na skalę kosmiczną.
Kapitan siadł koło mnie.
– Opowiedz mi, Konował.
Opowiedziałem mu więc o Dominacji, Dominatorze i jego Pani. Stworzyli imperium zła, niemające sobie równych nawet w piekle. Opowiedziałem mu o Dziesięciu Których Schwytano (jednym był Duszołap) – dziesięciu wielkich czarodziejach mających moc równą niemalże mocy półbogów, których Dominator pokonał i zmusił, aby mu służyli. Opowiedziałem mu o Białej Róży, kobiecie-generale, która zniszczyła Dominację, lecz której zabrakło mocy, by unicestwić Dominatora, Panią i Dziesięciu, pogrzebała więc całą bandę w zaczarowanym kurhanie gdzieś na północ od morza.
– Wygląda na to, że przywrócono ich do życia – stwierdziłem. – Władają północnym imperium. Tam-Tam i Jednooki musieli coś podejrzewać… Wstąpiliśmy na ich służbę.
– Schwytani – mruknął. – Mniej więcej tak jak forwalaka.
Bestia krzyknęła i rzuciła się na pręty klatki. Nad zamglonym pokładem rozległ się śmiech Duszołapa.
– Schwytani przez Schwytanego – zgodziłem się. – To niemiła analogia.
Poczułem dreszcze. Przypominałem sobie coraz to więcej starych opowieści.
Kapitan westchnął i zatopił wzrok we mgle, za którą leżał nowy ląd.
Jednooki wpatrywał się z nienawiścią w stwora w klatce. Spróbowałem go odciągnąć, lecz mnie odtrącił.
– Nie teraz, Konował. Muszę się w tym połapać.
– W czym?
– To nie ten, który zabił Tam-Tama. Nie ma blizn po ranach, które mu zadaliśmy.
Odwróciłem się powoli i spojrzałem na legata. Ponownie się roześmiał. Patrzył na nas.
Jednooki nigdy się nie połapał, a ja mu nie powiedziałem. I tak mieliśmy pod dostatkiem kłopotów.
2. KRUK
Ta podróż dowodzi, że mam rację – warknął Jednooki ponad cynowym kuflem. – Miejsce Czarnej Kompanii nie jest na wodzie. Dziewko! Jeszcze ale!
Pomachał kuflem. W przeciwnym razie dziewczyna by go nie zrozumiała. Odmówił nauczenia się języków północy.
– Jesteś pijany – zauważyłem.
– Cóż za spostrzegawczość! Zwróćcie uwagę, panowie. Konował, nasz szacowny mistrz sztuki pisarskiej i medycznej, był na tyle przenikliwy, by odkryć, że jestem pijany.
Podkreślał swą przemowę bekaniem i bełkotem. Omiótł słuchaczy wzrokiem podniosłym i uroczystym, na jaki potrafi się zdobyć jedynie pijany.
Dziewczyna przyniosła kolejny dzban oraz butelkę dla Milczka, który również był gotów na kolejną dawkę swej ulubionej trucizny. Pił kwaśne berylskie wino, które doskonale pasowało do jego usposobienia. Pieniądze przeszły z ręki do ręki.
Było nas w sumie siedmiu. Staraliśmy się nie rzucać w oczy. Lokal był pełen marynarzy. Byliśmy przybyszami i cudzoziemcami, a tacy właśnie najczęściej obrywają, gdy zaczyna się bijatyka. Z wyjątkiem Jednookiego, wszyscy woleliśmy bić się tylko wtedy, gdy nam za to płacono.
Zdzierca wsadził swą wstrętną gębę przez drzwi wejściowe. Przymrużył oczka jak perełki i dostrzegł nas.
Zdzierca otrzymał to imię ze względu na złodziejskie pożyczki pod zastaw, jakich udziela członkom Kompanii. Nie lubi go, ale – jak mówi – wszystko jest lepsze niż ksywka, jaką obdarzyli go jego wsiowi rodzice – Burak Cukrowy.
– Hej! To nasz Słodki Burak! – ryknął Jednooki. – Chodź do nas, Słodziaczku. Jednooki stawia. Jest tak zalany, że nic już nie łapie.
Faktycznie był na gazie. Na trzeźwo Jednooki jest niewiarygodnie skąpy.
Zdzierca skrzywił się i rozejrzał ukradkiem. Jak zawsze.
– Kapitan was wzywa, chłopaki.
Wymieniliśmy spojrzenia. Jednooki uspokoił się. Ostatnio nie widywaliśmy Kapitana zbyt często. Cały czas kręcił się wokół ważniaków z Armii Imperialnej.
Elmo