Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 55
Krąg najwyraźniej zdecydowany był pomścić Szept.
– Duszołap i Glizda idą na całość – zauważył Kruk po szczególnie gwałtownej wymianie ciosów. – Proponuję, żebyśmy udali się na południe, by to przeczekać. Jeśli wycofają się z Lordów, dołączymy do nich, gdy będą uciekać w stronę Wietrznej Krainy. – Wykrzywił twarz w okropnym grymasie. Nie pociągała go ta perspektywa. Znał Wietrzną Krainę.
Pognaliśmy więc na południe wraz z innymi maruderami. Spędziliśmy dwanaście dni w ukryciu. Czekaliśmy. Kruk zorganizował maruderów w coś na kształt jednostki wojskowej. Czas mijał mi na pisaniu i rozmyślaniu o Szept. Zastanawiałem się, w jakim stopniu będzie zdolna wpłynąć na sytuację na wschodzie. To, co zdołałem dostrzec w Lordach, przekonało mnie, że jest ona dla naszej strony ostatnią realną nadzieją.
Plotki głosiły, że buntownicy przypuścili równie gwałtowny atak na innych frontach. Podobno Pani była zmuszona odwołać ze wschodu Wisielca i Gnatołama w celu wzmocnienia oporu. Jedna z plotek głosiła, że Zmiennokształtny poległ podczas walk pod Żytem.
Martwiłem się o Kompanię. Nasi bracia dotarli do Lordów przed przybyciem Twardzieja.
Gdy ktoś ginie, zawsze zapisuję jego historię. Jak mogę to uczynić z odległości ponad trzydziestu kilometrów? Ile szczegółów zaginie w ustnych relacjach, które będę musiał zebrać po fakcie? Ilu padnie ludzi, których śmierci nikt nie zauważy?
Najwięcej czasu spędzałem jednak na rozmyślaniach o Kulawcu i o Pani. I zadręczaniu się.
Nie sądzę, żebym miał jeszcze pisać urocze, romantyczne fantazje o naszej pracodawczyni. Byłem zbyt blisko niej. Nie jestem już zakochany.
Prześladują mnie wspomnienia. Wspomnienia krzyków Kulawca. Śmiechu Pani. A również podejrzenie, że bronimy czegoś, co zasługuje na to, by zetrzeć to z powierzchni ziemi, i przekonanie, że ci, którzy walczą o unicestwienie Pani, są odrobinę od niej lepsi.
Prześladuje mnie to, że wiem na pewno, iż w ostatecznym rozrachunku zło zawsze zwycięża.
O kurczę. Mamy kłopoty. Paskudna czarna chmura pełznie ponad wzgórzami w kierunku północno-wschodnim. Wszyscy biegają w kółko, łapią za broń i siodłają konie. Kruk wrzeszczy na mnie, żebym ruszał tyłek…
5. TWARDZIEJ
Wiatr z zawodzeniem rzucał nam w plecy obłoki pyłu i piasku. Wycofywaliśmy się w kierunku, z którego wiał. Szliśmy tyłem. Piasek wdzierał się we wszystkie szpary w naszych zbrojach i ubraniach. W połączeniu z potem tworzył śmierdzące, słone błoto. Powietrze było gorące i suche. Wysysało szybko wilgoć, pozostawiając zaschniętą skorupę błota. Wargi wszyscy mieliśmy spękane i obrzmiałe. Nasze języki przypominały pokryte pleśnią poduszki. Krztusiliśmy się piaskiem, który pokrywał skorupą wnętrze naszych ust.
Władczyni Burz przesadziła. Ucierpieliśmy niemal tak samo jak buntownicy. Widoczność spadła do dziesięciu metrów. Niemal nie dostrzegałem ludzi po prawej i lewej stronie, jedynie dwóch facetów z ostatniego rzędu kolumny, idących tyłem przede mną. Wiedza, że wrogowie musieli nas ścigać, idąc pod wiatr, nie pocieszała mnie zbytnio.
Ludzie w sąsiedniej kolumnie rozbiegli się nagle. Chwycili za łuki. Wysokie postacie zamajaczyły w wirującym pyle. Wokół nich powiewały cienie płaszczy, trzepoczące jak potężne skrzydła. Ująłem łuk i wypuściłem strzałę, pewien, że nie trafi do celu.
Trafiła. Jeździec wyrzucił ręce w górę. Jego wierzchowiec zawrócił i pognał z wiatrem w pościgu za pozbawionymi jeźdźców towarzyszami.
Naciskali na nas mocno. Trzymali się blisko. Pragnęli nas wybić, zanim uciekniemy z Wietrznej Krainy do łatwiejszego do obrony Stopnia Łzy. Chcieli, żeby każdy z nas leżał martwy i ograbiony pod bezlitosnym słońcem pustyni.
Krok do tyłu. Krok do tyłu. Cholernie powoli. Nie było jednak wyboru. Jeśli odwrócimy się tyłem, zaleją nas. Musimy sprawić, żeby każda próba zbliżenia się kosztowała ich tak wiele, że ich wojowniczość ustąpi miejsca strachowi.
Magia Władczyni Burz była naszą najlepszą obroną. Wietrzna Kraina jest, w najlepszych swych chwilach, dzika i pełna orzeźwiających zapachów, równinna, nieurodzajna, sucha i niezamieszkana. Burze piaskowe są tu częstym zjawiskiem. Nigdy jednak nie widziałem jeszcze takiej jak ta. Ciągnęła się godzina za godziną i dzień za dniem. Cichła jedynie wtedy, gdy zapadała ciemność. Sprawiała, że Wietrzna Kraina nie była odpowiednim miejscem dla żywych istot. To ocaliło Kompanię.
Było nas teraz trzy tysiące. Cofaliśmy się przed niepowstrzymaną falą, która zalała Lordów. Nasze małe bractwo, dzięki temu, że nie chciało się poddać, stało się jądrem, do którego zbiegli się uchodźcy z miejsca klęski, gdy tylko Kapitan przedarł się przez linie oblężenia. Staliśmy się mózgiem i nerwami tego uciekającego cienia armii.
Pani osobiście wysłała rozkazy do wszystkich imperialnych oficerów, by podporządkowali się Kapitanowi. Jedynie Kompania odniosła jakiekolwiek znaczące sukcesy podczas kampanii północnej.
Ktoś wyłonił się z piasku i wyjącego wichru tuż za mną i klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się błyskawicznie. To nie był jeszcze czas na zmianę.
Ujrzałem twarz Kruka. Kapitan domyślił się, gdzie mnie szukać.
Całą głowę miał owiniętą łachmanami. Przymrużyłem oczy. Podniosłem rękę, by osłonić się przed przenikającym wszystko piaskiem. Krzyknął coś, co brzmiało jak: „Katan cie wa”. Potrząsnąłem głową. Wskazał ręką za siebie, złapał mnie i wrzasnął mi do ucha:
– Kapitan cię wzywa!
Jasne, że wzywał. Skinąłem głową, oddałem mu łuk i strzały, po czym podążyłem, schylony, przez wiatr i piach. Brakowało nam broni. Strzały, które mu dałem, pochodziły od buntowników. Zebraliśmy je, gdy nadleciały chwiejnym lotem z brązowawej mgiełki.
Krok za krokiem, piasek opadał mi na czubek głowy, gdy maszerowałem zgarbiony z brodą opartą o pierś i zmrużonymi oczyma. Nie chciałem wracać. Kapitan z pewnością nie powie nic, co chciałbym usłyszeć.
Wielki krzak nadleciał w moją stronę. Wirował i podskakiwał. Omal nie zwalił mnie z nóg. Roześmiałem się. Zmiennokształtny był z nami. Buntownicy zmarnują masę strzał, gdy to uderzy w ich linie. Mieli nad nami dziesięcio- lub piętnastokrotną przewagę liczebną, ale to nie zmniejszało ich strachu przed Schwytanymi.
Brnąłem wprost w paszczę wichru, aż nabrałem pewności, że zapuściłem się za daleko lub zgubiłem drogę. Wszystko wokół wyglądało tak samo. Gdy już postanowiłem dać sobie spokój, znalazłem się na miejscu, na cudownej wysepce spokoju. Wszedłem w jej obszar. Zachwiała mną nagła nieobecność wiatru. Nie byłem zdolny uwierzyć w tę ciszę.
Pośrodku tej wysepki trzydzieści wozów utworzyło ciasną formację, stając koło przy kole. Większość załadowana była rannymi. Wokół wozów kłębił się tysiąc ludzi. Wpatrywali się w ziemię. Oczekiwali z obawą chwili, gdy na nich przyjdzie kolej marszu