Czarna Kompania. Glen Cook

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 59

Czarna Kompania - Glen  Cook Fantasy

Скачать книгу

przedostać się do obozu buntowników pod postacią jednego z nich, by umieścić w ich garnkach magię trucicielską lub zatruć ich wodę pitną. Mógł stać się cieniem w mroku, którego wszyscy ludzie się boją, i załatwić jednego za drugim, pozostawiając jedynie rozszarpane szczątki, by napełniały żywych przerażeniem. Zazdrościłem mu, choć odczuwałem do niego wstręt.

      Gwiazdy mrugały nad obozowym ogniskiem. Paliło się słabo. Niektórzy z nas, starych wiarusów, grali w tonka. Udało mi się trochę wygrać.

      – Wychodzę z gry, póki jestem do przodu – oznajmiłem. – Czy ktoś chce mnie zastąpić?

      Rozprostowałem obolałe nogi i odszedłem, by oprzeć się o kłodę i popatrzeć w niebo. Gwiazdy wydały mi się wesołe i przyjazne.

      Powietrze było chłodne, świeże i nieruchome. W obozie zaległa cisza. Świerszcze i ptaki nocne śpiewały swe kojące pieśni. Na świecie panował pokój. Trudno było uwierzyć, że to miejsce wkrótce stanie się polem bitwy. Kręciłem się długo, aż wreszcie usiadłem wygodnie. Szukałem spadających gwiazd. Byłem zdecydowany cieszyć się chwilą. To mogła być ostatnia taka w moim życiu.

      Ogień prysnął i zatrzeszczał. Ktoś zdobył się na wysiłek dodania odrobiny drewna. Ognisko rozpaliło się. W moją stronę popłynęły kłęby dymu o sosnowym zapachu. Cienie zatańczyły na skupionych twarzach grających. Jednooki zacisnął wargi. Przegrywał. Żabie usta Goblina rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Milczek prezentował twarz bez wyrazu, jak to Milczek. Elmo myślał intensywnie. Obliczał swe szanse z grymasem na twarzy. Przyjemniaczek był bardziej skwaszony niż zwykle. Cieszyłem się, że znowu go widzę. Bałem się, że straciliśmy go w Lordach.

      Tylko jeden maleńki meteoryt śmignął po niebie. Dałem sobie z tym spokój. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w bicie swego serca. Twardziej nadchodzi, Twardziej nadchodzi – powtarzało. Wybijało werbel naśladujący kroki maszerujących legionów.

      Kruk usiadł koło mnie.

      – Spokojna noc – zauważył.

      – Cisza przed burzą – odparłem. – Co się szykuje wśród tych na górze?

      – Żrą się ze sobą. Kapitan, Duszołap i ten nowy pozwalają im się wygadać. Chcą, żeby sobie ulżyli. Kto wygrywa?

      – Goblin.

      – Jednooki nie oszukuje przy rozdawaniu?

      – Nigdy go na tym nie złapaliśmy.

      – Słyszałem to – warknął Jednooki. – Któregoś dnia, Kruk…

      – Wiem. Czary-mary i będę żabim księciem. Konował, czy byłeś na wzgórzu, odkąd zapadł zmrok?

      – Nie. Czemu pytasz?

      – Na wschodzie widać coś niezwykłego. Jakby kometę.

      Serce zadrżało mi lekko. Dokonałem pospiesznych obliczeń.

      – Masz chyba rację. Powinna już wrócić.

      Podniosłem się. On też. Pomaszerowaliśmy pod górę.

      Każde ważniejsze wydarzenie należące do sagi o Pani i jej mężu zapowiadała kometa. Niezliczeni prorocy buntowników przepowiadali upadek Pani z chwilą, gdy znajdzie się ona na niebie. Najbardziej niebezpieczne z ich proroctw dotyczyło jednak dziecka, które będzie wcieleniem Białej Róży. Krąg poświęca mnóstwo wysiłków na próby odnalezienia tego dzieciaka.

      Kruk zaprowadził mnie tak wysoko, że mogliśmy dostrzec gwiazdy zawieszone nisko nad wschodnim horyzontem. Rzeczywiście na niebie widniało coś, co przypominało odległy, srebrzysty grot włóczni. Wpatrywałem się w to długi czas, zanim stwierdziłem:

      – Mam wrażenie, że wskazuje na Urok.

      – Ja też tak pomyślałem. – Milczał przez chwilę. – Nie znam się za dobrze na proroctwach, Konował. Za bardzo przypominają mi przesądy. To jednak mnie niepokoi.

      – Wysłuchiwałeś tych przepowiedni przez całe życie. Zdziwiłbym się, gdybyś nie był poruszony.

      Chrząknął nieusatysfakcjonowany.

      – Wisielec przyniósł wieści ze wschodu. Szept opanowała Rdzę.

      – Dobre wieści, dobre – odparłem z dużą dozą sarkazmu.

      – Zajęła Rdzę i otoczyła armię Błyskotki. Latem cały wschód może być nasz.

      Zwróciliśmy się w stronę kanionu. Kilka wysuniętych oddziałów Twardzieja dotarło już do podstawy serpentynowej drogi. Władczyni Burz przerwała swój długotrwały napór, by przygotować się do odparcia ataku wojsk Twardzieja.

      – A więc to spadnie na nas – szepnąłem. – Musimy zatrzymać ich tutaj albo wszystko szlag trafi na skutek nagłego ataku od tyłu.

      – Być może. Nie stawiaj jednak krzyżyka na Pani, nawet jeśli przegramy. Buntownicy jeszcze nie zmierzyli się z nią. Każdy z nich jest tego świadom. Każdy kilometr, o który zbliżają się do Wieży, napełnia ich większym strachem. Samo przerażenie ich pokona, jeśli nie znajdą dziecka zapowiedzianego w proroctwach.

      – Może.

      Obserwowaliśmy kometę. Była jeszcze bardzo daleko. Ledwo można było ją dostrzec. Będzie na niebie przez długi czas. Dojdzie do wielkich bitew, zanim się oddali.

      Skrzywiłem się.

      – Może nie powinieneś mi tego pokazywać. Teraz to cholerstwo będzie mi się śnić po nocach.

      Kruk się uśmiechnął. Rzadko mu się to zdarzało.

      – Wyśnij nam zwycięstwo – poradził.

      Zacząłem snuć głośno marzenia.

      – Zajmujemy wyższą pozycję. Twardziej musi poprowadzić swoich ludzi tysiąc sześćdziesiąt metrów w górę po krętej drodze. Gdy tu dojdą, zrobimy z nich mielonkę.

      – Nie mów hop, Konował. Idę się przekimać. Życzę szczęścia jutro.

      – Nawzajem – odparłem.

      Kruk będzie w samym sercu akcji. Kapitan wyznaczył go na dowódcę batalionu doświadczonych żołnierzy regularnej armii. Będą utrzymywać jedną z flank, zasypując drogę gradem strzał.

      Sny nadeszły, nie takie jednak, jakich oczekiwałem. Pojawiła się w nich migotliwa, złocista istota, która zawisła nade mną. Lśniła jak ławice odległych gwiazd. Nie byłem pewien, czy to sen, czy jawa. Do dziś nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nazwę to snem, ponieważ w ten sposób łatwiej mi się z tym pogodzić. Nie chciałbym myśleć, że Pani zainteresowała się mną to tego stopnia.

      To była moja wina. Wszystkie te romantyczne historie, które o niej napisałem, zakiełkowały w żyznej jak klepisko stajni glebie mojej wyobraźni. Cóż za zarozumiałość,

Скачать книгу