Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 60
Rankiem, gdy budziłem swój szpital do życia, opowiedziałem Jednookiemu o tym śnie. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami.
– Masz zbyt bujną wyobraźnię, Konował.
Był zaabsorbowany. Chciał jak najszybciej uporać się ze swymi medycznymi zadaniami i ulotnić się. Nie cierpiał tej roboty.
Czas wziąć się do pracy. Posuwałem się w stronę głównego obozu. Głowę miałem ciężką. Byłem w paskudnym nastroju. Chłodne, suche górskie powietrze nie dodawało wigoru w takim stopniu, jak powinno.
Stwierdziłem, że moi ludzie są w równie kiepskim humorze jak ja. Pod nami żołnierze Twardzieja ruszyli naprzód.
Jednym z czynników składających się na zwycięstwo jest absolutna pewność, że bez względu na to, jak kiepsko wygląda sytuacja, droga do triumfu w pewnym momencie stanie otworem. Kompania zachowała to przeświadczenie po klęsce w Lordach. Zawsze znajdowaliśmy sposób, żeby dać buntownikom kopa, nawet wtedy, gdy armie Pani były w odwrocie. Teraz jednak… ta wiara uległa zachwianiu.
Forsberg, Róże, Lordowie i tuzin pomniejszych porażek. Prześladował nas ukryty strach, że – pomimo niewątpliwie korzystniejszej pozycji oraz wsparcia Schwytanych – coś pójdzie źle.
Może oni sami to zaaranżowali. Może krył się za tym Kapitan, albo nawet Duszołap. Być może nadeszło to w sposób naturalny, tak jak się to kiedyś działo…
Jednooki zszedł na dół w ślad za mną, skwaszony, opryskliwy, mruczący do siebie i szukający zaczepki. Jego droga skrzyżowała się ze ścieżką Goblina.
Goblin, który lubił się wylegiwać, wygrzebał się dopiero ze śpiwora. Napełnił miskę wodą i zaczął się myć. To kurduplowaty czyścioszek. Jednooki zauważył go. Dostrzegł szansę na wyładowanie na kimś swego podłego nastroju. Wymamrotał szereg dziwacznych słów i zaczął wykonywać osobliwe, niewysokie podskoki, które przypominały w części balet, a w części prymitywny taniec wojenny.
Woda Goblina uległa przemianie.
Poczułem to z odległości pięciu metrów. Przybrała odcień ohydnego brązu. Na jej powierzchni unosiły się wstrętne zielone bryły. Już z daleka robiła odrażające wrażenie.
Goblin podniósł się z imponującą godnością. Odwrócił się. Przez kilka sekund spoglądał w oczy złośliwie uśmiechającemu się Jednookiemu. Potem się ukłonił. Gdy z powrotem uniósł głowę, widniał na niej szeroki, żabi uśmiech. Otworzył usta i wypuścił z nich najbardziej przerażające, wstrząsające wycie, jakie w życiu słyszałem.
Podpalili się i biada durniowi, który wszedłby im w drogę. Cienie wokół Jednookiego rozpierzchły się. Wiły się po ziemi jak tysiąc spieszących się węży. Duchy zatańczyły, wypełzając spod skał, zeskakując z drzew, wyskakując z krzaków. Na przemian kwicząc, wyjąc i chichocząc, ścigały cieniste węże Jednookiego.
Duchy miały trochę ponad pół metra wzrostu i bardzo przypominały karłowatych Jednookich o dwukrotnie brzydszych twarzach oraz tyłkach przywodzących na myśl samice pawiana w okresie rui. Dobry smak zabrania mi opisywać, co robiły ze schwytanymi wężami.
Jednooki, któremu pokrzyżowano szyki, wyskoczył w powietrze. Zaklął, wrzasnął i zaczął toczyć pianę z ust. Dla nas, od dawna będących świadkami tych ekscentrycznych, obłąkańczych starć, było jasne, że Goblin, leżąc pośród zielska, czekał tylko, aż Jednooki zacznie.
Tym razem jednak Jednooki miał w kołczanie więcej niż jedną strzałę.
Przegnał węże. Teraz te same skały, krzaki i drzewa, które wypluły kreatury Goblina, wyrzygały z siebie ogromne, lśniące zielone żuki gnojarze. Wielkie robale rzuciły się na duchy Goblina, pozwijały je w kule i dołączając kolejne, potoczyły ku krawędzi urwiska.
Nie trzeba dodawać, że cała ta chryja ściągnęła publikę. Śmiech wyrwał się z naszych gardeł, gardeł starych żołnierzy, którzy od dawna obserwowali ten niekończący się pojedynek. Nowi dołączyli do nas, gdy tylko zdali sobie sprawę, że nie są to czary wyrwane spod kontroli.
Goblinowe duchy o czerwonych tyłkach zapuściły korzenie i nie dały się toczyć dalej. Wyrosły z nich wielkie rośliny drapieżne o paszczach ociekających śliną, mogące zamieszkiwać dżunglę z najokrutniejszego koszmaru. Klik-klask-chrup – na całym stoku skorupy pękały w zaciskających się roślinnych szczękach. To samo przeszywające dreszczem, wywołujące zgrzytanie zębów wrażenie, którego doznajesz, gdy zmiażdżysz wielkiego karalucha, rozchodziło się wzdłuż stoków zwielokrotnione, wywołując epidemię dreszczy. Przez chwilę nawet Jednooki zamarł bez ruchu.
Rozejrzałem się wkoło. Kapitan przyszedł się temu przyjrzeć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. To był bezcenny klejnot, ten uśmiech, rzadszy niż jaja roka. Jego towarzysze, oficerowie armii regularnej i dowódcy Gwardii, sprawiali wrażenie zakłopotanych.
Ktoś stanął tuż obok mnie, w intymnej, przyjacielskiej bliskości. Spojrzałem w bok i stwierdziłem, że stoję ramię w ramię, czy raczej łokieć w ramię, z Duszołapem. Schwytany nie jest szczególnie wysoki.
– Zabawne, nie? – zapytał jednym z tysiąca swych głosów.
Skinąłem nerwowo głową.
Jednooki zadrżał na całym ciele, podskoczył wysoko w powietrze, zawył i zajęczał, po czym opadł, miotając się i wierzgając nogami jak człowiek dotknięty atakiem padaczki.
Ocalałe żuki zbiegły się – cyk-cyk, klik-klak – w dwa kipiące stosy. Klekotały gniewnie czułkami. Ocierały się o siebie chityną. Ze stosów wzbił się brunatny smog, który utworzył grube sznury, powykręcane i połączone ze sobą. Stworzyły one zasłonę skrywającą podniecone owady. Dym skupił się w kuleczki, które podskakiwały, odbijając się coraz wyżej po każdym zetknięciu z ziemią. Wreszcie nie opadły w ogóle, lecz raczej zaczęły unosić się na wietrze, wypuszczając z siebie coś, co wyrosło w sękate paluchy.
Mieliśmy przed sobą stukrotnie większe od prawdziwych repliki zrogowaciałych łap Jednookiego. Te ręce zajęły się pieleniem monstrualnego ogrodu Goblina. Wyrywały rośliny z korzeniami i związywały ich łodygi w eleganckie, skomplikowane węzły żeglarskie, tworząc coraz to dłuższy warkocz.
– Mają więcej talentu, niż można by podejrzewać – stwierdził Duszołap – a marnują go na takie błahostki.
– Nie jestem tego pewien. – Wskazałem gestem na zebranych. To przedstawienie wywierało pozytywny wpływ na morale. Poczuwszy przypływ tej śmiałości, która ożywia mnie w nieoczekiwanych momentach, powiedziałem: – To są czary, które mogą docenić, niepodobne do opresyjnego, pełnego goryczy czarnoksięstwa Schwytanych.
Czarny morion pozostawał zwrócony ku mnie przez kilka sekund. Wyobraziłem sobie ognie płonące