Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 62
Gdzie była Władczyni Burz? Nie dała znaku życia przez dłuższy czas. Wydawało się, że to idealna chwila na sprezentowanie buntownikom paskudnej pogody.
Duszołap też najwyraźniej olewał robotę. Ani razu nie widzieliśmy, by uczynił coś naprawdę spektakularnego. Czy był mniej potężny, niż głosiła fama, czy też zachowywał siły na jakąś ostateczność, którą jedynie on mógł przewidzieć?
Na dole zaczęło się dziać coś nowego. Na ścianach kanionu zalśniły pasma i plamy czerwieni tak głębokiej, że z początku była ledwie widoczna. Stopniowo stawała się coraz jaśniejsza. Dopiero gdy z czerwonych plam zaczęło się coś sączyć i kapać, poczułem gorący powiew napływający w stronę urwiska.
– Wielcy bogowie – mruknąłem porażony. Oto był czyn godny Schwytanych.
Kamienie zadudniły i zahuczały, gdy stopiona skała wyciekła na zewnątrz, pozostawiając ściany gór bez podstawy. Z dołu dobiegły wrzaski, wrzaski ludzi pozbawionych nadziei, którzy widzą nadciągającą zagładę i nie mogą nic zrobić, by ją powstrzymać lub jej uniknąć. Ludzie Twardzieja gotowali się żywcem i ginęli miażdżeni pod skałami.
Znaleźli się niewątpliwie w kotle czarownicy, jednak miałem wrażenie, że słyszę za mało krzyków jak na armię tak liczną jak ta, którą dowodził Twardziej. Niepokoiło mnie to.
W niektórych miejscach skała była już tak gorąca, że stanęła w płomieniach. Z kanionu buchnęła wściekła fala powietrza. Wiatr zawodził, zagłuszając stukot spadających kamieni. Blask stał się tak jasny, że można było dostrzec oddziały buntowników wspinające się po serpentynach.
Za mało, pomyślałem… Samotna postać na sąsiedniej wyniosłości przykuła mój wzrok. Jeden ze Schwytanych, choć w zmiennym, niepewnym świetle nie mogłem dostrzec który. Kiwał głową sam do siebie, obserwując męczarnie nieprzyjaciela.
Skały zapadały się, a płomienie rozprzestrzeniały, aż wreszcie cała panorama pokryta była szkarłatem i bulgocącymi kałużami.
Kropla płynu uderzyła mnie w policzek. Spojrzałem w górę zdumiony i kolejna pokaźna kropla plasnęła w grzbiet mojego nosa.
Gwiazdy zniknęły. Gąbczaste brzuszyska tłustych czarnych chmur pędziły nad nami tak nisko, że niemal można było ich dotknąć. Piekielny krajobraz na dole podświetlał je jaskrawym odblaskiem.
Brzuszyska chmur otworzyły się ponad kanionem. Złapany na krawędzi ulewy, o mało nie padłem na kolana. Na dole deszcz był jeszcze bardziej gwałtowny.
Woda uderzyła w stopioną skałę. Para wzbiła się w górę z ogłuszającym sykiem. Runęła ku niebu. Na skraju, który objął mnie, gdy rzuciłem się do ucieczki, była tak gorąca, że pozostawiła mi na skórze czerwone plamy.
Ci biedni, durni buntownicy, pomyślałem. Ugotowani w parze jak homary…
Byłem wcześniej niezadowolony, gdyż Schwytani nie popisali się wieloma spektakularnymi wyczynami. Przestałem być. Miałem trudności z utrzymaniem kolacji w żołądku, gdy zastanowiłem się nad zimną, okrutną kalkulacją, która musiała poprzedzić tę akcję.
Cierpiałem z powodu jednego z tych kryzysów sumienia znanych każdemu najemnikowi, które niewielu ludzi niewykonujących naszego zawodu potrafi zrozumieć. Mam za zadanie pokonać wrogów mojego pracodawcy. Z reguły wszystkimi dostępnymi środkami. Ponadto niebiosa wiedzą, że Kompania nierzadko służyła łajdakom o czarnym sercu. W tym, co się działo na dole, było jednak coś szczególnego. Spoglądając wstecz, myślę, że wszyscy to poczuliśmy. Być może wrażenie to wyrosło z zagłuszanego poczucia solidarności z naszymi braćmi żołnierzami, którzy ginęli bez szansy obrony.
Mamy w Kompanii pewne poczucie honoru.
Ryk ulewy i pary ucichł. Odważyłem się wrócić na swój punkt obserwacyjny. Poza drobnymi plamami jasności w kanionie było ciemno. Poszukałem wzrokiem Schwytanego, którego widziałem uprzednio. Zniknął.
W górze kometa wyłoniła się zza ostatnich chmur, mącąc ciemność nocy jak mały, drwiący uśmieszek. Jej ogon był wyraźnie zagięty. Ponad horyzontem w kształcie zębów piły księżyc rzucił ostrożne spojrzenie na umęczoną ziemię.
Z tamtego właśnie kierunku dobiegł dźwięk rogów. W ich cynowych głosach wyraźnie słyszalna była nuta paniki. Ten dźwięk ustąpił miejsca zmąconym przez odległość odgłosom bitwy. Tumult szybko narastał. Wyglądało na to, że walki są zawzięte i chaotyczne. Skierowałem się w stronę prowizorycznego szpitala. Byłem pewny, że wkrótce znajdzie się dla mnie robota. Z jakiegoś powodu nie byłem szczególnie zdziwiony czy niespokojny.
Posłańcy przemknęli obok mnie, kierując się ku swoim celom. Kapitan dokonał bardzo wiele z tymi maruderami. Odbudował w nich poczucie porządku i dyscypliny.
Coś przeleciało z szumem ponad nami. Człowiek siedzący na ciemnym prostokącie pognał w dół w świetle księżyca, przechylony w stronę, z której dobiegał tumult. Duszołap na swym latającym dywanie.
Otoczyła go lśniąca, jasnofiołkowa poświata. Dywan zakołysał się gwałtownie i ześliznął o dziesięć metrów w bok. Światło przygasło, jak gdyby wchłonięte przez Schwytanego, i zniknęło. Zostały mi tylko mroczki przed oczyma. Wzruszyłem ramionami i wdrapałem się na wzgórze.
Pierwsi ranni dotarli do szpitala przede mną. Właściwie ucieszyłem się z tego. Wskazywało to na sprawność i umiejętność zachowania zimnej krwi pod ostrzałem nieprzyjaciela. Kapitan dokonał cudów.
Harmider czyniony przez kompanie posuwające się przez ciemność potwierdził moje podejrzenia, iż nie był to jedynie pozbawiony większego znaczenia atak ze strony ludzi, którzy na ogół unikali mroku (noc należy do Pani). W jakiś sposób obeszli nas z flanki.
– Cholera, najwyższy czas, żebyś pokazał swój wstrętny pysk – warknął Jednooki. – W tamtą stronę. Do sali operacyjnej. Kazałem im zacząć ustawiać światła.
Umyłem się i zabrałem do dzieła. Ludzie z Uroku dołączyli do mnie. Przystąpili do roboty z wielkim zapałem. Po raz pierwszy od chwili, gdy wstąpiliśmy na służbę Pani, poczułem, że mogę rannym w czymś pomóc.
Nie przestawali oni jednak napływać. Hałas wzmagał się nieustannie. Wkrótce stało się jasne, że natarcie poprzez kanion stanowiło jedynie dywersję. Cały ten efektowny pokaz przyniósł niewiele korzyści.
Na niebie widniały już barwy jutrzenki, gdy uniosłem wzrok, by ujrzeć spoglądającego na mnie obdartego Duszołapa. Wyglądał, jakby upieczono go na wolnym ogniu, polewając przy tym czymś niebieskawym, zielonkawym i paskudnym. Biła od niego woń dymu.
– Zacznij ładować wozy, Konował – powiedział swym rzeczowym, kobiecym głosem. – Kapitan przyśle ci dwunastu pomocników.
Wszystkie pojazdy, łącznie z tymi, które przybyły z południa, zatrzymały się ponad moim szpitalem polowym. Spojrzałem w tamtą stronę. Wysoki, chudy osobnik o krzywej szyi poganiał woźniców, każąc im zaprzęgać konie.
– Bitwa