Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 66
Elmo przekalkulował wszystko i doszedł do wniosku niedalekiego od prawdy.
– Dobra, Konował. To wystarczy. Uważaj na siebie.
Uważać na siebie będę. Jeśli los pozwoli.
Otrzymaliśmy wieści o nowych zwycięstwach na wschodzie. Reduty buntowników padały tak szybko, jak tylko armie Pani nadążały maszerować.
Tego dnia także usłyszeliśmy, że wszystkie cztery armie buntowników na północy i zachodzie zatrzymały się, by wypocząć, zaciągnąć nowych rekrutów oraz uzupełnić zapasy przed szturmem na Urok. Nic nie stało na drodze pomiędzy nimi a Wieżą. To znaczy nic poza Czarną Kompanią i jej zbieraniną pobitych żołnierzy.
Ogromna kometa świeci na niebie, ten zły zwiastun wszystkich wielkich przewrotów.
Koniec jest blisko.
Nadal wycofujemy się ku miejscu naszego ostatniego spotkania z przeznaczeniem.
Muszę odnotować jeszcze jeden incydent należący do opowieści o spotkaniu z Twardziejem. Miał on miejsce w odległości trzech dni drogi na północ od Wieży. Był to kolejny sen, taki jak ten, który nawiedził mnie na szczycie Stopnia. Ten sam złocisty sen, który mógł wcale nie być snem. „Moi wierni nie potrzebują się obawiać” – i po raz drugi wolno mi było ujrzeć przez chwilę twarz, na której widok serce przestawało bić. Potem sen zniknął i powrócił strach, w najmniejszym stopniu niezłagodzony.
Upływały dni. Powoli ubywało kilometrów. Wielki, brzydki blok Wieży wznosił się ponad horyzontem. Kometa lśniła coraz jaśniej i jaśniej na nocnym niebie.
6. PANI
Krajobraz przybierał powoli kolor srebrzystozielony. Jutrzenka okryła otoczone murami miasto piórami o karmazynowym odcieniu. Blanki lśniły złociście tam, gdzie promienie słońca padały na rosę. Mgła zaczęła opadać w kotliny. Trębacze odtrąbili wachtę poranną.
Porucznik osłonił przymrużone oczy. Chrząknął z niesmakiem i spojrzał na Jednookiego. Niski Murzyn skinął głową.
– Już czas, Goblin – rzucił Porucznik przez ramię.
Ludzie w lesie zaczęli się ruszać. Goblin uklęknął koło mnie i spojrzał na pola. On i czterech innych przebrali się za ubogie mieszczki, głowy poowijali szalami. Mieli ze sobą gliniane dzbany pozawieszane na drewnianych nosidłach. Broń ukryli pod ubraniami.
– Jazda. Brama otwarta – powiedział Porucznik.
Ruszyli naprzód. Zeszli w dół, trzymając się krawędzi lasu.
– Cholera, cieszę się, że znowu robimy te rzeczy – powiedziałem.
Porucznik uśmiechnął się. Rzadko to robił od chwili, gdy opuściliśmy Beryl.
Pięć fałszywych kobiet idących pod nami prześliznęło się przez cienie do źródła położonego przy drodze do miasta. Już teraz kilka mieszczek ruszyło w tamtą stronę, by zaczerpnąć wody.
Nie spodziewaliśmy się poważniejszych kłopotów ze strażnikami przy bramie. Miasto pełne było obcych, uchodźców oraz markietanek buntowników. Garnizon był nieliczny i niezdyscyplinowany. Buntownicy nie mieli powodu, by spodziewać się ataku Pani tak daleko od Uroku. To miasto nie miało znaczenia w wielkiej rozgrywce.
Ale było tu zakwaterowanych dwóch z Osiemnastu, wtajemniczonych w strategię buntowników.
Czailiśmy się w tym lesie już od trzech dni. Obserwowaliśmy. Pióro i Podróż, którzy niedawno awansowali na członków Kręgu, spędzali tu miesiąc miodowy przed wyruszeniem na południe w celu przyłączenia się do ataku na Urok.
Trzy doby. Trzy doby bez ognisk podczas zimnych nocy. Trzy doby suszonego jadła na każdy posiłek. Trzy doby cierpienia. A mimo to byliśmy w nastroju najlepszym od lat.
– Myślę, że nam się uda – stwierdziłem.
Porucznik skinął dłonią. Kilku ludzi ruszyło ukradkiem za przebranymi.
– Ktokolwiek to wymyślił, wiedział, co robi – zauważył Jednooki. Był podekscytowany.
Tak jak my wszyscy. Mieliśmy szansę robić to, w czym byliśmy najlepsi. Przez pięćdziesiąt dni zajmowaliśmy się prostą pracą fizyczną – przygotowywaliśmy Urok do natarcia buntowników – a przez pięćdziesiąt nocy zadręczaliśmy się myślą o nadchodzącej bitwie.
Następnych pięciu ludzi przemknęło w dół zbocza.
– Wylazła spora banda kobiet – powiedział Jednooki.
Napięcie rosło.
Kobiety paradowały w stronę źródła. Będą tak napływać przez cały dzień, chyba że im przerwiemy. Wewnątrz murów nie było żadnego źródła wody.
Poczułem ssanie w dołku. Nasi dywersanci ruszyli w górę zbocza.
– Bądźcie gotowi – rozkazał Porucznik.
– Rozluźnijcie się – poradziłem. – Ćwiczenia pomagają rozładować energię nerwową.
Bez względu na to, jak długo jesteś żołnierzem, gdy zbliża się walka, zawsze narasta w tobie strach. Nigdy nie opuszcza cię lęk, że tym razem przyjdzie kolej na ciebie. Jednooki za każdym razem wyrusza do walki pewien, że los skreślił właśnie jego imię ze swej listy.
Dywersanci wymienili falsetem pozdrowienia z mieszczkami. Dotarli do bramy niezauważeni. Pilnował jej pojedynczy członek milicji, partacz zajęty wbijaniem drewnianych gwoździ w podeszwę buta. Jego halabarda leżała w odległości trzech metrów.
Goblin wypadł z powrotem na zewnątrz. Klasnął rękami nad głową. Trzask poniósł się echem nad polami. Ramiona miał na wysokości barków, dłonie odwrócone ku górze. Tęcza zalśniła pomiędzy jego rękami.
– Zawsze był kabotynem – mruknął Jednooki.
Goblin odtańczył swój taniec.
Patrol runął naprzód. Kobiety przy źródle rozpierzchły się z krzykiem. Wilki wpadły do owczarni, pomyślałem. Biegliśmy ze wszystkich sił. Plecak obijał mi się o nerki. Po blisko dwustu metrach zacząłem się potykać o łuk. Młodsi mężczyźni wyprzedzali mnie.
Dotarłem do bramy niezdolny dołożyć nawet babci. Na szczęście dla mnie babcie się zadekowały. Nasi ludzie wpadli do miasta, nie napotykając oporu.
Ci z nas, którzy mieli się zająć Piórkiem i Podróżą, pobiegli do maleńkiej cytadeli, która nie była broniona lepiej. Porucznik i ja zapuściliśmy się do środka w ślad za Jednookim, Milczkiem i Goblinem.
Dotarliśmy na najwyższe piętro, nie natrafiając na opór. Tam, co niewiarygodne, nowożeńcy wciąż pogrążeni byli we śnie. Jednooki odpędził strażników za pomocą przerażającej iluzji. Goblin i Milczek strzaskali