Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 11
Pan Diablej Siedziby popatrzył twardo na dyrektorkę, przygryzając dolną wargę i splatając dłonie na stole.
– Nie musi nas pani przekonywać. Znajdziemy na to dość czasu niebawem. – Wzbudziło to przymilne śmiechy ministrów na drugim końcu stołu, a siedzący naprzeciwko mnie Crispin uśmiechnął się. – Fortuna kołem się toczy, a obecna sytuacja nam sprzyja, pomimo niedawnej tragedii na Cai Shen.
Często zdarzało mi się widzieć ojca w takim nastroju: dydaktycznym i władczym. Jego oczy – moje oczy – nigdy nie zatrzymywały się w jednym punkcie, lecz dryfowały po wszystkim, co go otaczało. Jego basowy głos niósł się daleko i rezonował bardziej w piersiach słuchaczy niż w uszach. Miał w sobie swoisty, zimny magnetyzm, który naginał wszystkich do jego woli. W innej epoce, w mniejszym świecie, mógłby być Cezarem. Ale w naszym Imperium była wielka mnogość cezarów. Żywiliśmy ich, a on musiał znosić to, że rośli coraz więksi.
– Czy to prawda, że Bladawcy jedzą ludzi?
Crispin. Tępy, pozbawiony taktu Crispin. Poczułem, jak wszyscy wokół stołu tężeją. Zamknąłem oczy, pociągnąłem łyk mego własnego wina, błękitnego Carcassoni, i czekałem, aż rozpęta się burza.
– Crispinie! – rozległ się sceniczny szept matki, a ja otworzyłem oczy i ujrzałem, jak wbija spojrzenie w mego brata, który spokojnie siedział, patrząc na dyrektorkę Konsorcjum. – Nie przy stole!
Jednak Adaeze Feng tylko uśmiechnęła się do niej lekko.
– Wszystko w porządku, lady Liliano. Sami byliśmy kiedyś dziećmi.
Ale Crispin nie był dzieckiem. Miał piętnaście lat i był efebem na drodze ku dorosłości.
Zupełnie nieświadomy popełnionej gafy ciągnął dalej:
– Słyszałem to od jakiegoś żeglarza. Że ludzie służą im jako żywność. Czy to prawda? – Pochylił się z ciekawością i, na całe złoto Forum, dałbym głowę, że jeszcze nigdy nie był niczym tak bardzo zainteresowany jak tym.
Inny przedstawiciel Konsorcjum przemówił teraz głosem głębszym niż otchłań morza.
– Po części to prawda, paniczu. – Obróciłem głowę, by zobaczyć, kto to powiedział, i ujrzałem go siedzącego między Gibsonem a Tor Alcuinem, w połowie długości stołu, w pobliżu wazy z parującą zupą rybną i kolekcji rozmaitych win w czerwonofigurowych dzbanach. Był najczarniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem, czarniejszym od dyrektorki, czarniejszym niż moje włosy, co sprawiło, że jego zęby wydały się białe jak gwiazdy, gdy się uśmiechnął. – Ale nie zawsze. Częściej uprowadzają całe kolonie rodzimej ludności i wykorzystują jako niewolników.
– Och. – Crispin wydawał się rozczarowany. – A więc nie są kanibalami? – Na jego twarzy odmalował się zawód, jakby miał dotąd nadzieję, że wszyscy obcy są potworami, ludożercami i mordercami.
– Żaden z nich nie jest kanibalem. – Wszyscy spojrzeli na mnie i uświadomiłem sobie, że to ja przemówiłem. Odetchnąłem powoli i zebrałem myśli. W końcu był to mój obszar zainteresowań. – Zjadają nas, nie siebie nawzajem. – Ileż to dni spędziłem z Gibsonem na studiowaniu Cielcinów? Ileż dni spędziłem na rozgryzaniu ich języka na podstawie nielicznych tekstów i komunikatów, jakie udało się przechwycić podczas trzystu lat tej wojny? Fascynowali mnie, odkąd nauczyłem się czytać, może nawet wcześniej, a mój nauczyciel nigdy nie odmawiał mi dodatkowych lekcji, o które prosiłem.
Ciemnoskóry scholiasta skinął głową.
– Panicz ma całkowitą rację – powiedział.
Nie miałem, jak dowiedziałem się później. Cielcinowie pożerali siebie nawzajem równie ochoczo, jak cokolwiek innego. Tyle tylko, że w owych dniach jeszcze tego nie wiedziałem.
– Terence. – Młodszy minister Gong Sun położył dłoń na rękawie ciemnoskórego towarzysza.
Terence pokręcił głową.
– To rzeczywiście trudny temat do dyskusji przy stole, wiem o tym. Proszę, niech sir Alistair i lady Liliana raczą mi wybaczyć, ale młodzi panicze powinni rozumieć, o jaką stawkę toczy się gra. Prowadzimy tę wojnę już od trzystu lat. Zbyt długo, mogliby powiedzieć niektórzy.
Odchrząknąłem.
– Cielcinowie są nomadami i niemal fanatycznymi mięsożercami. Hodowanie stad zwierząt na mięso w przestrzeni kosmicznej nie jest łatwe, nawet w warunkach symulowanej grawitacji. Łatwiej porywać z planet to, czego im trzeba. A że przeciętna migrująca cielcińska gromada liczy sobie około dziesięciu milionów statków, to z pewnością nie mogły wszystkie wylądować na Cai Shen.
– To była wyjątkowo duża gromada, jak mówią raporty. – Nieistniejące brwi Terence’a uniosły się ze zdziwieniem. – Dobrze znasz Cielcinów.
– Panicz Hadrian – dobiegł z dalszego miejsca piskliwy głos Gibsona – interesuje się Cielcinami od wielu lat, messer. Uczyłem go także języka obcych. Jest w tym całkiem niezły.
Spojrzałem w dół na swój talerz, próbując ukryć uśmiech, który rozjaśnił mi twarz, lękając się, że lord Alistair go dostrzeże.
Dyrektor Feng obróciła się lekko na swoim krześle i popatrzyła na mnie. Wyczułem w niej nowy rodzaj zainteresowania, jakby po raz pierwszy mnie dostrzegła.
– Interesujesz się Bladawcami, tak?
Potaknąłem skinieniem głowy, nie wiedząc, jak ją tytułować, aż przypomniałem sobie wcześniejszą wymianę uprzejmości. Przemówiła do mnie dyrektorka Konsorcjum Wong-Hoppera.
– Tak, madame dyrektor – odparłem.
Dyrektorka uśmiechnęła się, a ja po raz pierwszy zauważyłem, że ma zęby z metalu, który odbija światło świec.
– To godne najwyższej pochwały. Tego rodzaju zainteresowania są rzadką rzeczą u palatynów, zwłaszcza w otoczeniu Imperatora, w kręgu parów. Może powinieneś rozważyć karierę w Zakonie.
Niewidoczne pod stołem knykcie mojej lewej dłoni zbielały, gdy ścisnąłem kolano, i było to wszystko, co mogłem zrobić, by zmusić się do uśmiechu. Chciałem być scholiastą. Takim z Korpusu Ekspedycyjnego. Chciałem podróżować na statkach kosmicznych, docierać tam, gdzie jeszcze nikt nie dotarł, zatykać imperialną flagę w nowych miejscach galaktyki i oglądać niezwykłe i ciekawe rzeczy. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było przykucie do jakiegoś biura, a już w najmniejszym stopniu w Zakonie. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie Gibsonowi, który odwzajemnił mi się nikłym uśmiechem.
– Dziękuję, madame. – Krótkie spojrzenie na mego ojca powiedziało mi, że nie powinienem już nic więcej mówić.
– Albo u nas – dodała. – Jeśli twój ojciec poradziłby sobie bez ciebie. Ktoś będzie musiał robić interesy z tymi bestiami, kiedy wojna się skończy.