Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 18

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

dłużej tego widoku. To nie był mój świat, nie było to coś, co chciałbym odziedziczyć wraz z całą resztą. Gawiedź wiwatowała, gdy opuszczałem lożę, wiwatowała dla Crispina.

      On do tego pasował.

      ROZDZIAŁ 7

      MEIDUA

      Powietrze na zewnątrz było chłodniejsze, a tumult dobiegający z Kolosso odległy i stłumiony. Popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a ciężkie, blade słońce zniżało się, czerwieniejąc z wolna nad niskimi wieżami Meidui. Akropol z naszym czarnym zamkiem majaczył w oddali jak burzowa chmura. Byłem sam. Mężczyźni i kobiety na ulicach biegnących od areny i terenów cyrku mogliby należeć do jakiegoś innego gatunku, tak odlegli mi się wydawali.

      Być może ojciec miał rację, wątpiąc we mnie. Skoro nie mogłem znieść przemocy w Kolosso, jakże można było oczekiwać, że będę zdolny do rządzenia prefekturą tak jak on? Jakże można było oczekiwać, że zdołam dokonywać twardych i krwawych wyborów, które są istotą panowania? Gdy tak oddalałem się od koloseum, przechodząc obok hipodromu i wielkiego bazaru, moje myśli skierowały się ku rodowi Orinów i ku zrujnowanym pałacom na Linon, pół systemu planetarnego od nas. Pomyślałem, że nie byłbym zdolny do czegoś takiego, że nie miałbym w sobie dość siły i okrucieństwa. Pomyślałem o martwych niewolnikach, o bucie gladiatora rozgniatającym pobielone ciało, aż pod jego naciskiem pękła czaszka. Przyspieszyłem, pragnąc poruszać się dostatecznie prędko, aby opuścić ten świat.

      Zaraz za terenami cyrku miasto wznosiło się ku wzgórzom, uliczne lampy były już zapalone, a wieże rzucały głębokie cienie na wąskie uliczki. W górze przeleciał wahadłowiec, a w oddali dostrzegłem na niebie kondensacyjną smugę wzbijającej się rakiety. Chciałbym znaleźć się na jej pokładzie i lecieć dokądś, dokądkolwiek, byle gdzie indziej. Wiedziałem, że powinienem już wracać – przynajmniej do mego wahadłowca, jeśli nie do loży i igrzysk – ale myśl o powrocie do koloseum, o oglądaniu krwawych popisów Crispina napełniała mnie niepokojem. Zatrzymałem się na chwilę w cieniu łuku triumfalnego, przyglądając się przejeżdżającym powoli gruntojazdom, które lawirowały w gęstym tłumie pieszych w pobliżu koloseum.

      Silny poryw wiatru powiał zza zakrętu drogi, niosąc ze sobą zapach soli i krzyki morskich ptaków. Lekki chłód dogasającego dnia pod koniec lata był na tyle przenikliwy, że szczelniej otuliłem się żakietem. Postanowiłem iść do domu, nie przejmując się ojcem i tym, co miałby do powiedzenia na ten temat. Do zamku nie było daleko: kilka mil na zachód i północ w górę krętych uliczek wijących się między wapiennymi urwiskami, aż do schodów i Rogatej Bramy.

      Ruszyłem więc esplanadą wzdłuż rzeki Redtine aż do wodospadów z ich wielkimi śluzami. Rzeka pełna była małych rybackich dżonek i ciężkich barek transportujących towary z góry rzeki. Głosy ludzi niosły się daleko nad wodą, hałaśliwe i ostre. Zwolniłem na chwilę, patrząc na małą galerę z osadą biedaków wiosłujących pod prąd wielkiej, powolnej rzeki, ku dalekim górom. Słyszałem donośne okrzyki ich nadzorcy i takt wybijany na bębnie.

      – Wiosłujcie do domu, chłopy – rozlegały się w jednostajnym rytmie wciąż te same słowa. – Wiosłujcie do domu.

      Zatrzymałem się na moment, by przyjrzeć się temu staromodnemu stateczkowi, zanim jego widok przesłonił mi jakiś zbiornikowiec. Pańszczyźniani chłopi nie mieli z nim szans. Nie wolno im było korzystać z technologii zarezerwowanych dla pracowników naszych gildii, musieli więc w pocie czoła radzić sobie siłą własnych ramion.

      Przemknęło mi przez myśl, by zawrócić i ruszyć ku nabrzeżom i rybnym targom, gdzie często zaglądałem jako dziecko. Był tam w jakimś narożnym sklepiku Nippończyk, który zwijał w rolki paski ryby z ryżem, a w Dolnym Mieście występowali treserzy, którzy szczuli na siebie różne zwierzęta. Ale cały czas byłem świadom niebezpieczeństwa, na jakie byłem narażony jako młody palatyn, przechadzając się tak otwarcie ulicami w kosztownym stroju odpowiednim do mojej pozycji. Obróciłem sygnet na kciuku do wnętrza dłoni i zacząłem się bawić cienką bransoletą mego terminala. Instynkt podpowiadał mi, żeby wezwać wsparcie, a przynajmniej powiadomić Kyrę, że nie spotkam się z nią przy wahadłowcu.

      Dbałem jednak o swoją niezależność, jak wszyscy młodzi ludzie w trudnym okresie swego życia. Odwróciłem się plecami do rzeki, odczekałem, aż gruntojazdy przejadą, po czym przeszedłem przez główną ulicę i podążyłem krętą drogą w górę wzgórza, mijając witryny sklepów i stragany sprzedające wytwarzane przez Zakon produkty oraz ikony bóstw z barwionego plastiku i fałszywego marmuru. Grzecznie odmówiłem jakiejś kobiecie, która zaoferowała, że splecie mi warkocz, a potem zignorowałem jej gniewne krzyki, że ktoś z takimi długimi włosami musi być katamitą. W tamtych czasach męska moda zalecała noszenie krótkich włosów, jak u Crispina i Robana, ale ja – i być może była to jedna z przyczyn, że jako dziedzic poniosłem klęskę – wolałem nie kierować się gustem gawiedzi. Chciałem powiedzieć tej babie, że ich archon również nosi długie włosy, ale się powstrzymałem i pozwoliłem jej drzeć się w kącie.

      Jak rzekłem, czułem się niemal przedstawicielem innego gatunku. Z powodu długiej historii modyfikacji genetycznych mojej rodziny byłem – pomimo skromnej postury – wyższy od większości mijanych plebejuszy, miałem też czarniejsze włosy i bielszą cerę. Choć w gruncie rzeczy wciąż byłem dzieckiem, mając dwadzieścia standardowych lat, czułem się stary w porównaniu z tymi przedwcześnie postarzałymi kupcami i robotnikami, mimo iż wiedziałem, że te pomarszczone twarze i dłonie o suchej, pogrubiałej skórze nie są dużo starsze od moich. Ciała już ich zdradziły. Być może sprawiło to barbarzyństwo Kolosso, a może moje uczucia zmąciło to, co wydarzyło się potem, ale wspominając tę chwilę, pamiętam twarze Meiduańczyków jako swoiste karykatury. Każda z nich wyglądała jak dziecięcy rysunek albo prymitywna rzeźba wykonana przez kogoś, kto ma zaledwie blade pojęcie o tym, jak powinien wyglądać człowiek. Mieli krzaczaste brwi i głębokie pory w skórze, oleistej, plamistej i ogorzałej od słońca, wyglądającej tak, jak moja nigdy nie będzie wyglądać. Nie zastanawiałem się wtedy, kto z nas jest prawdziwszym człowiekiem. Ja z moimi udoskonalonymi przez Kolegium genami i królewskim wyglądem? A może to oni byli bardziej ludzcy ode mnie, bo ich stan był stanem naturalnym? W owym czasie uważałem, że to ja, ale podobnie jak w tej opowieści o kapitanie, który nieustannie naprawia swój statek deska po desce, aż znów jest on nowy, mimowolnie zastanawiam się, ile linijek człowiek może napisać krwią, zanim przestanie być człowiekiem.

      Następna ulica wiła się w górę i w prawo, a ściany budynków z wapienia i szklane fasady wyrastały po bokach przemyślnie obwieszone winoroślą, choć nie była to właściwa pora roku, by przynosiła owoce. Minąłem biura rozmaitych importerów oraz plac, przy którym ludzie z gminu mogli zapłacić, by ktoś wymienił im zepsute zęby. Ich zęby bowiem nie odrastały i były wielce niedoskonałe, jak mi mówiono. Zawsze uważałem, że to dziwne, ale teraz pomyślałem o pani dyrektor Feng i jej implantach z nierdzewnej stali. Dlaczego wybrała takie, skoro dostępne są białe? Myśl ta tak mnie zaabsorbowała, że nie rozpoznałem warkotu motoru ani nie spodziewałem się wymierzonego we mnie uderzenia, zanim trafiło mnie w plecy.

      Straciłem oddech i ze stęknięciem upadłem na płyty chodnika, przygniatając ciałem swój długi nóż. Plecy mnie bolały i zdołałem tylko sięgnąć pod siebie, po czym podniosłem się na kolana. Nazbyt czarne włosy opadły mi na twarz i nagle zrozumiałem

Скачать книгу