Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 19
Coś ciężkiego i metalowego uderzyło o kamienie, a ja odwróciłem się i w samą porę ujrzałem dużego mężczyznę na napędzanym silnikiem spalinowym motocyklu, który właśnie dodawał gazu, wypuszczając w powietrze trujące spaliny. Skąd wziął to urządzenie – czy gdzieś na czarnym rynku czy może w jakiejś firmie handlującej motorami – nie miałem pojęcia. W dłoni trzymał długą rurkę, a z jego pozycji wnosiłem, że właśnie stuknął nią o ziemię. Rurka musiała też być tym przedmiotem, którym mnie uderzono. Ale to twarz mężczyzny przyciągnęła moją uwagę. Lewe nozdrze było urwane, wycięte do kości, tak że całość wyglądała okropnie w świetle ulicznych lamp. Natomiast na czole wypisane miał słowo, które czarnymi literami obwieszczało, jakiej zbrodni się dopuścił: NAPAD.
– Łap go! – wrzasnął inny.
Przeniosłem uwagę tam, gdzie na końcu ulicy czekali na motorach dwaj inni mężczyźni, zagrzewając do działania swego kamrata z rurką. Podniosłem rękę, chwiejnie wstając na nogi.
– Ustępuję! – zawołałem, pamiętając o lekcjach, jakich mi udzielano na temat takich sytuacji, po czym dyskretnie wcisnąłem kciukiem przycisk alarmowy mego nadgarstkowego terminalu. – Ustępuję. – Mętnie przypomniałem sobie instrukcje z dzieciństwa, które nakazywały poddać się, gdy się było nieuzbrojonym lub przeciwnik miał znaczną przewagę i liczył na okup. Każdy palatyński ród honorowałby coś takiego jako część reguł poine.
Ale ci tutaj nie byli palatynami.
– Pieprzyć to! – stwierdził jeden z dwóch mężczyzn za mną. – Pieprzyć ustępowanie.
Drugi dorzucił:
– Jesteś zbokiem, co? W takich drogich ciuszkach, co? – Przeciągnął językiem po krzywych zębach. – I założę się, że masz przy sobie kupę pieniążków.
Żadna odpowiedź, jakiej mogłem udzielić, nie zaspokoiłaby tej chciwości. Miałem tylko sekundy na rozejrzenie się wokół. Mężczyzna z rurką otworzył zawór przepustnicy motocykla, tylne koło zaczęło kręcić się w miejscu, wzbijając pył i żwir z ulicy. Potem zaś ruszył jak rakieta w moją stronę, biorąc zamach do kolejnego uderzenia. Wszystkie lata treningów umknęły mi w tym momencie i po prostu zatoczyłem się w bok, na chodnik, mając nadzieję, że krawężnik spowolni napastnika. Podczas całej szamotaniny udało mi się nacisnąć przycisk przy pasie i poczułem cichy szum otaczającej mnie kurtyny energetycznej. Dźwięki wokół mnie były teraz stłumione, ale uświadomiłem sobie też, że nawet na motorze mój prześladowca będzie zbyt powolny, by kurtyna mogła zadziałać. Pole Royse’a aktywowało się znacznie powyżej szybkości, z jaką człowiek mógł się poruszać. Obroniłoby mnie, gdyby któryś z tych łajdaków miał strzelbę, ale przed tym kawałkiem rurki? Nie.
Uderzenie nie dosięgło celu, więc mężczyzna wprowadził pojazd w poślizg i zawróciwszy, ruszył na mnie ze śmiechem. Powinienem odbiec, ale zamiast tego stanąłem jak wryty, wyjąwszy sztylet. Miał zaledwie długość przedramienia, a jego mlecznobiała klinga połyskiwała blado w świetle latarni.
– Kto was nasłał? – zapytałem, przykucnąwszy w obronnej pozycji. W jakiś absurdalny sposób umysł podsunął mi scenę drażnienia azhdarcha, którą widziałem tego popołudnia, ale uświadomiłem sobie zaraz, jak niewiele tamta sytuacja ma wspólnego z moją. Fruwający ksenobit z łatwością pokonywał uzbrojonych gladiatorów. To zaś bardziej przypominało dawne walki byków, które nadal urządzano podczas Kolosso, gdy brakowało ciekawszych potworów. A ja byłem biednym matadorem, nawet bez porządnej szpady. – Kto was nasłał? – powtórzyłem, tym razem bardziej wyzywająco niż pytająco.
Pozostali dwaj mężczyźni ruszyli na mnie na motorach, jeden z pałką prefekta, drugi z aluminiowym kijem w rodzaju tych, jakich dzieci używają do wybijania piłek. Rzuciłem się naprzód, licząc, że sprawdzi się strategia szermiercza polegająca na nagłym skróceniu dystansu i obronię się przed tym atakiem. Zadziałała tylko w niewielkim stopniu. Po chwili leżałem jak długi na wznak. Płasko jak prześcieradło, rzec by można. Przetoczyłem się i podniosłem na kolana, potem wstałem i klepnąłem dłonią w guzik alarmowy terminala. Roban musiał już odebrać mój sygnał, podobnie jak Kyra i pozostali strażnicy. Spróbowałem wyobrazić sobie tłum peltastów pchających się do wahadłowca Kyry oraz ich energetyczne lance, otwarte jak pudełka z biżuterią, przestawione w tryb ataku.
– Zabierz mu pierścienie, Zeb! – powiedział mężczyzna z rurką. – Widzisz jeszcze jakieś rzeczy?
Nie, uświadomiłem sobie od razu. Nie mężczyzna. Chłopak. Moi napastnicy byli dziećmi. Efebowie, nie starsi od Crispina, z twarzami porośniętymi smutnym, rzadkim meszkiem i ze śladami po trądziku. Zwyczajne uliczne szczury. Gang. Ale skąd wzięli te motory? Takie rzeczy nie były tanie, rzecz jasna, nawet jeśli nie zostały zakazane przez Zakon.
Zakon… ich piekielne świątynne dzwony biły teraz w całym mieście, a powyżej, w Diablej Siedzibie, Eusebia przygotowywała się do wieczornej Elegii. Ludzie modlili się albo jakoś inaczej czcili rozlew krwi, jaki dokonał się podczas Kolosso. Wyobraziłem sobie Crispina stojącego na zakurzonej arenie w deszczu różanych płatków sypiących się z góry na niego i zabitych przeciwników. Gdzieś tam sir Roban będzie próbował zlokalizować moje położenie, ale w maleńkim wirze bezpośrednio otaczającego mnie chaosu świat nie uległ zmianie.
Wyciągnąłem przed siebie nóż.
– Walczcie uczciwie! – zawołałem głupio i naiwnie. To nie był pojedynek, nie było sędziego, ataków i wycofań, walki jeden na jednego odpowiednio dobraną bronią, gdzie wynik zależy od umiejętności.
– Myślałem, że się poddałeś! – powiedział jeden z nich, może Zeb. Nie zorientowałem się, który jest który. Dwaj za moimi plecami podsunęli się bliżej na motorach z silnikami na jałowym biegu. – Sukinsyn mieszka pewnie w jakimś pałacu z wieżą w tej bogatej dzielnicy i mówi o uczciwości. – Chłopak splunął. – Walnij go jeszcze raz, Jem. To nie jego teren.
– To jest moje… – Chciałem powiedzieć „miasto”, kiedy ten większy z rurką ruszył prosto na mnie. Rzuciłem się w bok, próbując przy tym zamachnąć się nożem. Zbyt wolno. Rurka uderzyła mnie w rękę tuż powyżej nadgarstka i nóż wypadł mi z dłoni. Zawyłem i opadłem na kolano. Już wiedziałem, że mam złamaną rękę.
Dwaj pozostali krzyknęli triumfalnie i zeskoczyli z motorów. Przyciskając złamaną rękę do piersi, macałem po betonie, szukając noża.
– Zostaw to! – Ktoś złapał mnie z tyłu za żakiet.
Wykręciłem się i zdrową ręką rąbnąłem wieśniaka w szczękę. Usłyszałem wrzaski i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu satysfakcji, dysząc ciężko. Drugi chłopak warknął ze złością i natarł na mnie. Wspomniawszy Crispina i to, że walczyłby tak samo w podobnej sytuacji, wyprowadziłem kopnięcie między nogi tamtego. Skrzywił się z bólu i zatoczył do tyłu, dając mi dość czasu na odzyskanie noża. Złapałem go chwilę przedtem, nim ten z rurką ponownie włączył się do bitki.
Wiedziałem, że nie zdołam wygrać. Może z dwiema