Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 21

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

oczach i opuszczonych lekko kącikach ust widoczna była troska.

      Jak długo tu siedział, skulony na krześle?

      Chrapliwie wciągnąłem powietrze i zamiast odpowiedzieć, sam zadałem mu pytanie:

      – Jak długo?

      Niezbyt dobrze to ująłem. Mętnie. Starzec o lwim wyglądzie schylił się i wreszcie podniósł z podłogi laskę.

      – Będzie już niemal pięć dni. Byłeś prawie martwy, gdy cię tu przynieśli. Pierwszy dzień trwałeś w zawieszeniu, a Tor Alma pracowała nad odbudową uszkodzonej tkanki twojego mózgu.

      Mimowolnie zmarszczyłem brwi.

      – Uszkodzonej?

      Gibson niemal się uśmiechnął.

      – W każdym razie nikt nie zauważy różnicy.

      – To żart?

      Starzec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

      – Dojdziesz w pełni do siebie, tak powiedziała Alma. Zna się na swojej robocie.

      Poruszyłem zdrową ręką i pociągnąłem za pas. W głowie miałem takie uczucie, jakby jakiś perwersyjny chirurg wypakował ją watą nasączoną alkoholem, taka była lekka. W oczach czułem pulsowanie.

      – Myślę, że lepiej by było, gdybym umarł. – Z jękiem opuściłem głowę z powrotem na poduszkę.

      Scholiasta powiódł spojrzeniem po mojej twarzy, unosząc brew.

      – Nie powinieneś tak mówić. – Zerknął w stronę wąskiego okna i dalej, na morze.

      – Wiesz, że nie mówiłem poważnie.

      Pociągnął nosem, a jego długie palce zacisnęły się na gałce laski.

      – Wiem – odparł. Spróbowałem poruszyć się znowu, lecz Gibson wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu. – Nie ruszaj się, paniczu.

      Nie posłuchałem i usiłowałem usiąść. Biały rozbłysk bólu przemknął mi za oczami i opadłem na wznak, tracąc przytomność.

      Kiedy się ocknąłem, Gibson wciąż siedział przy mnie z zamkniętymi oczami, mrucząc coś cicho do siebie. Musiała nastąpić jakaś zmiana w moim oddechu, bo otworzył jedno oko jak sowa, do której był teraz tak podobny.

      – Mówiłem, żebyś się nie ruszał, prawda?

      – Długo mnie nie było?

      – Tylko parę godzin. Twoja matka będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, że znów jesteś wśród żywych.

      Czując się silniejszy niż przy poprzednim ocknięciu, powiedziałem:

      – Czy teraz? – Powiodłem spojrzeniem po pokoju, tym razem poruszając jedynie oczami, bo bałem się popełnić ten sam błąd. – Czy jest woda? – Z chirurgiczną precyzją scholiasta wstał i oparłszy laskę o krzesło, podreptał przez pokój do kredensu, gdzie srebrny dystrybutor napojów nalał mu kubek zimnej wody. Gibson znalazł słomkę, wrócił do mego łóżka i podał mi kubek. – Powiedz mi, Gibsonie: skoro matka tak się mną przejmuje, to dlaczego jej tu nie ma? – Wypiłem łyk, a woda smakowała lepiej niż najlepsze wino mego ojca. Znałem już odpowiedź, ale mimo to nalegałem. – Nie widzę jej.

      Twarz Gibsona stała się cienką maską skrywającą ból.

      – Lady Liliana wciąż przebywa w letnim pałacu w Haspidzie.

      Wydałem z siebie ciche „och”, bardziej tchnienie niż słowo, podobne do cielcińskiego „tak”. Haspida z jej orchideami i czystymi sadzawkami. Pomyślałem o matczynych apartamentach, ze służbą i dziewczętami.

      – Też chciałbym, żeby tu była. – Gibson przetarł oczy. Było w nim jakieś głębokie zmęczenie, jakby siedział tu od wielu dni. Pięć dni, pomyślałem. Zbyt długo. – Dla twego dobra powinna być tutaj.

      Zmarszczyłem brwi. Nie wypadało, żeby mówił, co moja matka powinna zrobić. Ale to był przecież Gibson, więc nie zareagowałem.

      – Czy obrażenia są bardzo poważne?

      – Masz pogruchotaną prawą rękę, złamanych pięć żeber i miałeś poważnie uszkodzoną wątrobę, woreczek żółciowy i jedną nerkę. – Na twarzy Gibsona odmalował się niesmak. Wygładził dłonią przód szaty. – A nie wspomniałem o uszkodzeniu głowy. Musisz zdobyć się na cierpliwość, bo inaczej znów ci się pogorszy.

      Potaknąłem słabo i ponownie ułożyłem się na poduszkach, zamknąwszy błądzące wokół oczy.

      – Co się stało?

      – Nie pamiętasz? – Scholiasta zmarszczył czoło. – Zostałeś zaatakowany. Jakieś szumowiny koło dzielnicy magazynów. Przejrzeliśmy nagrania z monitoringu ochrony i znaleźliśmy ich. – Ruchem głowy wskazał na stolik przy łóżku. – Ardian poprowadził prefektów. Znaleźli twój pierścień. – Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem i odnalazłem mój sygnet z laserowo grawerowanym diabłem Marlowe’ów wśród medycznych instrumentów. Obok niego leżał mój terminal.

      – Widzę – mruknąłem i uniosłem lekko głowę, żeby wypić łyk wody. To dziwne, że gdy nie czujesz pragnienia, woda smakuje jak powietrze. Nigdy nie zauważasz jej smaku, cudownego smaku, chyba że zaschło ci w gardle. – A więc już nie żyją? Tamci trzej?

      Gibson tylko skinął głową.

      – Sir Roban znalazł cię w ostatniej chwili. Przywiózł cię tu. On i ta twoja porucznik.

      – Kyra? – Mimo ostrzeżeń znów spróbowałem usiąść prosto i natychmiast tego pożałowałem, gdy przeszył mnie ból.

      Gibson zamilkł, a ja pomyślałem przez chwilę, że stracił przytomność, stojąc jak w narkolepsji, pokonany przez bezgraniczne zmęczenie. Kiedy jednak położyłem się z powrotem i ból zelżał, zauważyłem, że oczy ma otwarte i patrzy na mnie z uwagą.

      – O co chodzi? – zapytałem i skrzywiłem się, gdy poruszywszy ręką, dotknąłem miejsca na brzuchu, gdzie Tor Alma założyła aparat korekcyjny.

      Stary scholiasta odetchnął głęboko, poprawiając machinalnie mankiet swego obszernego rękawa.

      – Twój ojciec chce cię widzieć, kiedy tylko poczujesz się lepiej.

      – Powiedz mu, żeby sam do mnie przyszedł – rzuciłem odruchowo. To zabolało. Żadne z moich rodziców nie przyszło, ani Crispin. Tylko Gibson. Mój wychowawca. Mój nauczyciel. Mój przyjaciel.

      Blady, lecz ciepły uśmieszek wypłynął na postarzałą twarz Gibsona, który klepnął mnie lekko po ramieniu.

      – Twój ojciec jest bardzo zajętym człowiekiem, Hadrianie.

Скачать книгу