Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 34
Gibson uśmiechnął się uśmiechem delikatnym jak babie lato w jasnym świetle.
– Nie zabrzmiało to, jakbyś był o tym przekonany.
Mimo woli odwróciłem się i spojrzałem na budowlę z czarnego granitu i szkła, w której znajdowały się Wielki Stołp i bastion mego domu. To samo światło, które srebrzyło powierzchnię morza jak lustro, nie było dość silne, by rozświetlić zamek moich praojców, który, choć mieliśmy słoneczny dzień, zdawał się spowity jakimś chmurnym cieniem. Usłyszałem śmiech scholiasty.
– Chyba mi nie uwierzysz, ale wcale tego nie widzisz.
Wiedziałem, że ma na myśli ocean.
– Widzę.
– Kwatz – rzucił scholiasta, zwracając mi uwagę. – Ty tylko patrzysz. Ale nie widzisz.
Rozejrzałem się.
Ocean wyglądał tak, jak już powiedziałem: połać lekko pomarszczonego szkła z ołowianym, płomiennym połyskiem przy brzegu. Wietrzne Wyspy były o tej porze i z tej wysokości niewidoczne, a kilka chmur rzucało na morze głębokie cienie, zmieniając srebrzystą wodę w czerń, która przypominała otchłań kosmosu. Gibson miał rację. To było piękne.
– Pomimo tego, co dzieje się tam, wokół tych dalekich słońc – wygłosił Gibson monotonnym głosem, wciąż trzymając dłonie w długich rękawach swej szaty – i pomimo całej tej brzydoty, Hadrianie, świat jest piękny. – Wysunął dłonie z rękawów, w jednej trzymał małą, oprawną w brązową skórę książeczkę. – Trzymaj ją mocno. – Odetchnął głęboko. – Ostatnia lekcja, zanim odlecisz.
– Gibsonie? – Przyjąłem książeczkę i głośno przeczytałem tytuł: – Król o dziesięciu tysiącach oczu? Kharn Sagara? Otworzyłem okładkę i przewróciłem kilka kartek aż do pierwszej strony tekstu. Wepchnięta ciasno aż po grzbiet tkwiła tam mała koperta w kolorze złamanej bieli. List, który Gibson na moją prośbę napisał do scholiastów. Prędko zamknąłem książeczkę, lękając się, że wyposażony w kamerę dron może w każdej chwili przelecieć nad naszymi głowami, choć niebo było czyste, tylko w oddali krążyło stado mew. – Król piratów? Gibsonie, to powieść!
Podniósł dłoń, żeby mnie uspokoić.
– Po prostu taki podarunek od starca, w porządku? – Wzniesioną dłonią wykonał niedbały gest. – A teraz posłuchaj. To lekcja, której żaden prymas z kolegium cię nie nauczy ani żaden anagnosta Zakonu, jeśli w ogóle można tego nauczyć. – Znów się obrócił i spojrzał na morze. – Najłagodniejszą drogą świata jest ocean. Zapytaj każdego żeglarza, a powie ci, co mam na myśli. Nawet gdy staje się najgwałtowniejszy, Hadrianie… skupiaj się na jego pięknie. Brzydota świata uderzy w ciebie ze wszystkich stron. Nie da się tego uniknąć. Żadne szkolenie tego nie zmieni. – Byłem tak zachwycony, słuchając logika tej miary co Gibson mówiącego w taki sposób, że nie mogłem odgadnąć, co miał na myśli, gdy wspomniał o brzydocie świata. Teraz się zastanawiam, czy już wówczas wiedział, co tamten dzień chowa jeszcze dla nas w zanadrzu i jak prędko but opadnie, podobnie jak opadł na twarz tego biednego niewolnika podczas Kolosso. – W większości miejsc w galaktyce nie dzieje się nic. Natura rzeczy jest spokojna i w tym tkwi potęga. – Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale obeszło się bez tego, gdyż Gibson zamknął temat, mówiąc: – Postąpisz dobrze, cokolwiek zrobisz.
Wsunąłem książkę pod pachę, po czym wiedziony nagłym impulsem znów uściskałem tego starego człowieka, który był dla mnie lepszy niż ojciec.
– Dziękuję, Gibsonie.
– Myślę, że żadnemu z nas nie sprawisz zawodu. – Wydałem z głębi siebie słaby odgłos protestu, ale gdy spróbowałem zdobyć się na jakieś słowa, Gibson dodał: – Swoim rodzicom też nie. Dowiedzą się, kiedy już cię tu nie będzie.
– Nie jestem tego taki pewien. – Wypuściłem starca z objęć. Miałem dwa tygodnie na poczynienie przygotowań, na pożegnania. Jednakże poza Gibsonem nie było chyba nikogo wartego pożegnań.
Uśmiechnął się, ukazując równy rząd małych białych zębów.
– Nikt nigdy nie ma pewności.
Czy była to tylko gra mojej wyobraźni? A może jakiś psikus srebrzystego światła? Miałem wrażenie, że na twarz scholiasty padł cień, jakby słońce schowało się za chmurą. Kiedy wspominam Gibsona, to widzę go takim, jaki był w tamtym momencie: przygarbiony, targany wiatrem, stojący przy parapecie muru obronnego, skurczony i smutny. Stary człowiek wsparty na lasce. Wspominanie go w jakimkolwiek innym świetle niż światło tamtego pięknego dnia zdaje się swoistym bluźnierstwem, jakby wszystkie nasze pozostałe dni były brzydkie.
ROZDZIAŁ 13
CHŁOSTA POD PRĘGIERZEM
Mój świat zmienił się wraz z biciem dzwonów. Głębokim jak spękania głazów w podziemiach pod nimi.
Wysoko w swoich apartamentach odłożyłem na bok koszulę, którą właśnie składałem, by włożyć ją do kufra. Dźwięk wstrząsnął wszystkimi kamieniami potężnego stołpu, czysty, niski i donośny. Sprawdziłem swój terminal. Brakowało jeszcze niemal godziny do południa, a to, że bicie dzwonów nie rozległo się o pełnej godzinie, było dla mnie pierwszym sygnałem, że coś jest nie w porządku. Zorientowałem się zaraz, że dzwony wzywają na specjalne zgromadzenie. Pośpiesznie wsunąłem książkę, którą ofiarował mi Gibson, Króla o dziesięciu tysiącach oczu, do stojącego przy łóżku kufra, który miał mi towarzyszyć na wygnaniu. Wrzuciłem na wierzch żakiet i zatrzasnąłem wieko. Miałem niejasne poczucie, że dzwony biją dla mnie. Czyżby ojciec miał ogłosić Crispina swoim dziedzicem? Odprawienie takiej ceremonii jeszcze przed moim odlotem bardzo do niego pasowało.
Poszedłem do windy, zjechałem i wyłoniłem się w atrium, w cieniu dwóch tańczących diabłów z trójzębami. Obcasy zastukały na miedzianej mozaice przedstawiającej imperialny herb ze wschodem słońca. Byłem już w pół drogi do masywnych drzwi, kiedy nagle coś sobie uświadomiłem. Plac wypełniała załoga zamku: służba w czerwonych uniformach, strażnicy w czarnych zbrojach, rozmaici logotheci w szarych i brązowych ubraniach, tu i ówdzie widać było biało-czarne sutanny anagnostów Zakonu i bardziej jaskrawe stroje pracowników gildii przybyłych z miasta w interesach. Wszystkie oczy zwróciłyby się na mnie, gdybym wyszedł przez te drzwi na balkon nad placem. Rozejrzałem się wkoło, spodziewając się, że lada chwila z zielonego pomieszczenia tuż obok dużych drzwi wyjdzie ojciec ze swymi liktorami.
Nikt się nie pojawił. Gdyby ojciec zaczął już przemawiać na zewnątrz, słyszałbym go, ale jedynym odgłosem dochodzącym zza drzwi był pomruk niespokojnego tłumu. Przez moment błąkałem się po korytarzu, nie zwracając uwagi na pięciu hoplitów przed salą tronową, po czym wyszedłem przez boczne drzwi i zbiegłem po wąskich schodach na dziedziniec. Przezornie aktywowałem moją tarczę, nacisnąwszy przycisk kontrolny przy pasie, i po chwili poczułem energię otaczającej mnie kurtyny. Potem zacząłem przepychać się przez tłum, byłem zaś ubrany na tyle skromnie, że nie przyciągałem specjalnej uwagi. Kilka spojrzeń skierowało się na mnie,