Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 35
Dzwony umilkły i pojawił się herold – mały człowieczek o czerwonej i pomarszczonej skórze – niosący sztandar Marlowe’ów na srebrnym drążku.
– Jego lordowska mość Alistair Diomedes Friedrich Marlowe, archon Prefektury Meidui z rozkazu Jej Łaskawości lady Elmiry Kephalos, wicekrólowej Prowincji Aurygi, księżnej Delos, archonki Prefektury Artemii, a z woli Jego Imperatorskiej Światłości Williama Dwudziestego Trzeciego z rodu Aventów pan Diablej Siedziby! – Głos herolda był czysty i wysoki, typowy dla homunkulusa, jednego z małych androgynów, nie do końca ludzkich, wyhodowanych i przystosowanych do takiej roli. Dzięki zainstalowanemu na podium systemowi nagłośnienia głos ulegał wielokrotnemu wzmocnieniu i wypełniał plac aż po otaczające go kolumnady.
Nagrani wojskowi trębacze zagrali z rozmieszczonych na dziedzińcu głośników, a ich fanfary uderzyły o ciemne wieże, odbiły się od umocnionych murów i ostrołukowych okien, aby na koniec wsiąknąć w niespokojny tłum. Pojawił się ojciec z przyodzianymi w swe najlepsze zbroje sir Robanem i sir Ardianem po bokach. Za nimi podążali dama Uma i inni liktorzy z lancami w pogotowiu dla obrony swego pana. Crispin też tam był, obok Tor Alcuina oraz wszechobecnych Eusebii i Severna, ubranego jak mój ojciec w czarny habit oraz czerwoną togę, stosownie do takiej oficjalnej okazji. Jego kwadratowa twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu. Nikt nie posłał po mnie. Czy zostałem już zapomniany? A gdzie sir Felix? Przecież kasztelan powinien być wśród zgromadzonych.
Trąbienie ustało na znak dany przez ojca, a ja dostrzegłem wtedy połyskiwanie pola siłowego wokół całej ich grupy. Ojciec powiódł spojrzeniem po tłumie, ale mnie nie zauważył. Podniósł głos i powiedział:
– Mój ludu, staję przed tobą z niepokojącymi wieściami. – Tu zrobił przerwę, po mistrzowsku panując nad tłumem, pauzę na tyle długą, aby w umysłach setek zgromadzonych zaczął się rozwijać wachlarz możliwości, a rosnące napięcie uwolniło się w końcu pod postacią szeptów. Pozostawił im dość czasu, aby zaczęli wierzyć, że nastąpiła cielcińska inwazja, a ich świat właśnie się kończy. Sam w to uwierzyłem. Uwierzyłem, że zostaliśmy zaatakowani, choć trwało to zaledwie sekundę. Kończył się jednak tylko mój świat. – Jak wielu z was wie, mój starszy syn Hadrian opuści nas za kilka dni. – Niemal umknęło mi to, co powiedział potem, bo stanąłem jak porażony. Użył mojego imienia. Lord Alistair nigdy nie używał mego imienia. W moim żołądku utworzyła się próżnia, ziejąca pustką i bezdenna. – Uda się w podróż na Vesperad, aby zająć należne mu miejsce jako pobożny członek Świętego Zakonu Terrańskiego.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści długiego noża i palce przypomniały sobie o niedawno przebytym urazie. Pobożny, dobre sobie. Ojciec nadal przemawiał, jego słowa brzmiały teraz łagodniej, doskonale modulowane przez system nagłaśniający placu. Nagłe zawieszenie głosu jeszcze bardziej przykuło uwagę tłumu, a wtedy powiedział:
– Ten szlachetny plan został wystawiony na niebezpieczeństwo przez zdrajcę. – W tym miejscu zacisnął pięści, uniósł je przed twarzą, po czym opuścił. – Zdrajcę, który zamierzał porwać mego syna i wydać go Extrasolarianom.
– Co takiego?! – krzyknąłem, przepychając się jeszcze bardziej do przodu, podczas gdy na twarzach logothetów i sług wykwitał wyraz zdumienia. Ale moje słowa utonęły w nagłym wzburzeniu zgromadzonych, w narastającym gwarze, pomruku bezładnych pytań i odpowiedzi zlewających się w jeden głos. Co ojciec miał na myśli? Rozejrzałem się bacznie wokół, jakbym mógł znaleźć wyjaśnienie na twarzach tych setek ludzi. Nie znalazłem. A potem go zobaczyłem. Zwykły drewniany słup, o połowę wyższy od najwyższego palatyna, stał lekko pochylony pomiędzy chwiejnymi schodkami, wciśnięty w otwór w ziemi, a jego pochyły cień mierzył prosto we mnie.
Pręgierz. Słup do chłosty.
Serce zamarło mi w piersiach. Spojrzałem na stojącego na podium ojca i zaraz usłyszałem jego słowa:
– Gdyby ten plan nie został odkryty, mój syn zostałby wydany w ręce barbarzyńców, a może nawet samych Bladawców. – Pokręcił głową. – Przyprowadźcie go.
Odwróciłem się, otwierając szeroko oczy, i zobaczyłem czterech hoplitów ciągnących żałosną, siwowłosą postać w zielonej szacie. Gibson! To nie była prawda, nie mogła być. Przedarłem się przez tłum, rozgarniając plebejuszy na boki. Trójka strażników, których wcześniej nie widziałem, rzuciła się na mnie i przytrzymała za ramiona. Scholiasta spojrzał na mnie i przysięgam, że się uśmiechnął. Nie był to sardoniczny uśmieszek, który od czasu do czasu pojawiał się na jego twarzy, ale prawdziwy uśmiech, blady, smutny, lecz pewny. Szamotałem się w rękach strażników, ale starzec pokręcił głową. Chciałem krzyknąć, że to nieprawda, lecz nagle przypomniałem sobie liścik wciśnięty między kartki starej przygodowej powieści. Plan Gibsona był dla mnie dostatecznie czytelny. Pokonałem w sobie opór i popatrzyłem, wybałuszając oczy, na mego ojca. Przez to nie widziałem, jak strażnicy unoszą cienkie ręce Gibsona i zaczepiają długi brzęczący łańcuch jego kajdan o wbity wysoko na pręgierzu hak.
Moi strażnicy przepchnęli się przez morze szarych i czerwonych uniformów i wciągnęli mnie po białych marmurowych schodach na podium. Gdy wchodziłem, ojciec obserwował mnie spod opuszczonych powiek.
– Tor Gibsonie – powiedział. – Zostałeś przyłapany na zmowie z barbarzyńcami mającej na celu uprowadzenie mego syna!
Gdy ojciec to rzekł, strażnicy pociągnęli Gibsona w dół, tak że wyglądał jak bezwładna kukiełka, której przecięto sznurki.
Jakaś klinicznie czysta, oderwana część mojej duszy uświadomiła sobie, że właśnie o tym mówił Gibson tego ranka, kiedy wspomniał o brzydocie świata.
Ojciec wciąż przemawiał.
– Trzysta siedemnaście lat służyłeś nam, a wcześniej naszemu ojcu. Byłeś z nami przez trzysta siedemnaście lat. – Ojciec podszedł do poręczy i rozłożył ręce, opierając się o balustradę. – Czy to prawda, że miałeś zamiar oddać mego syna w ręce barbarzyńców z tylnej strefy?
Gibson z trudem podniósł się na kolana i spojrzał ku nam w górę, na balkon. Dostrzegł, że na niego patrzę, i energicznie pokręcił głową.
– Prawda, sire. – Ponownie pokręcił głową, jeszcze mocniej, a ja zrozumiałem, że ten gest jest przeznaczony dla mnie. Sprzeczność między słowami a ruchem głowy nie dotarła do zgromadzonych, nawet do Alcuina i Almy, którzy powinni byli to zauważyć. Było to przeznaczone dla mnie, żebym poznał prawdę i nie interweniował.
Miałem długie lata na myślenie o tym. O tamtej chwili. Lata na odtworzenie rozumowania Gibsona. Na odkrycie, dlaczego to zrobił, dlaczego wziął na siebie winę za moją próbę ucieczki. Może wy to widzicie? Musiał wiedzieć o pieniądzach albo wydedukował, że zrobiłem coś