Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 38
Starannie odsunąłem z twarzy czarny jak atrament kosmyk włosów, odwróciłem się i wsunąłem ręce do głębokich kieszeni żakietu. Palce dotknęły sztywnej krawędzi uniwersalnej karty ukrytej pod podszewką. Była już bezużyteczna. Scholiaści nie przyjmą do nowicjatu nikogo, kto nie ma listu polecającego od kogoś z ich wspólnoty, do tego, jak wymagała tradycja, napisanego odręcznym pismem, specjalnym cyfrowym kodem znanym jedynie scholiastom. Przełknąłem ślinę i potrząsnąłem głową, co sprawiło, że praca nad kosmykiem poszła na marne.
– Nie chcę lecieć.
– Co? Wolisz tu zostać? – Crispin zmarszczył nos, zerkając na dekadę strażników stojących na baczność nieopodal. – Wiele nie stracisz. – Zacisnąłem zęby. Miałem ochotę go uderzyć, zburzyć jego jowialną pewność siebie. Ale dostrzegłem to w obojętnym wzruszeniu jego ramion: nie chciał rządzić. – Mam nadzieję, że ojciec osiągnie, co sobie zamierzył. Wiedziałeś, że stara się o baronię w Mgławicy? Powiedział, że nasz ród mógłby się przenieść do innego świata, kiedy ja… no dobrze. – Przerwał, świadom tego, że jego sukcesja może być dla mnie drażliwym tematem.
W strugach deszczu pojawił się wahadłowiec. Opadł na płytę lotniska jak kruk na ścierwo, a jęk zmniejszanego ciągu silników zagłuszył szum deszczu. Czułem pustkę w żołądku, która rozbrzmiewała takim echem jak w opuszczonej świątyni. Takie osamotnienie czułem w życiu wiele razy, ale równie dojmujące tylko raz: w lochach naszego ukochanego Imperatora, gdy czekałem na swoją egzekucję.
Crispin się rozpromienił.
– Ale przecież wyruszasz tam! To jest… to chyba dobrze, co? Może zobaczysz Bladawców.
Prychnąłem niechętnie.
– Wszystkim, co zobaczę, będzie wnętrze ćwiczebnej celi anagnosty.
– Anagnosta – zadumał się mój brat, drapiąc się po krótkim zaroście na podbródku. – Dziwaczne słowo.
Odchrząknąłem.
– To przygnębiające.
– No pewnie! – wykrzyknął Crispin, poprawiając czerwoną kamizelkę na czarnej koszuli. – Dopóki nie zostaniesz inkwizytorem i nie zaczniesz zrzucać atomowych bomb na Bladawców. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mogą nawet uczynić cię doradcą Legionów na froncie.
Spojrzałem w inną stronę, żeby nie widział mojej miny.
– Chciałbym, żebyśmy zawarli pokój z obcymi – powiedziałem. Słysząc to, Crispin zamilkł, a ja, czując na sobie jego wzrok, obróciłem ku niemu głowę i stwierdziłem, że patrzy na mnie z uwagą. – Co?
– Naprawdę sądzisz, że Bladawców warto ocalić?
– Cielcinów? – Zmrużyłem oczy, po czym stanąłem do niego plecami i zacząłem obserwować kołowanie wahadłowca. Nasi strażnicy poruszyli się nieznacznie, stając w pozycji gotowości. Giętkie zbroje się ugięły, a ich płyty zachrzęściły leciutko. – Są jedyną przemierzającą kosmos obcą cywilizacją, jaką napotkaliśmy. Nie sądzisz, że zasługują na odrobinę… – tu wskazałem w górę, na niebo – …tego?
Crispin splunął na beton.
– Herezje.
Uniosłem brwi i ciężko westchnąłem.
– Nie chcę zostać kapłanem.
– Ojciec mi o tym mówił. – Po głosie poznałem, że opuścił głowę.
– Rozmawiałeś z ojcem? Odkąd Gibson… – Nie mogłem wypowiedzieć tych słów, musiałem zamknąć oczy, by powstrzymać napływ łez. Spróbowałem jeszcze raz. – Ostatnio?
Brat wzruszył swymi byczymi ramionami.
– Tylko przez chwilę. Powinieneś czuć się zaszczycony. Z tego, co wiem, Zakon nie przyjmuje byle kogo.
– Ekayu aticielu wo – powiedziałem. Nie jestem byle kim! Rozpoznał ten język, a jego blada cera zrobiła się jeszcze bielsza. – Chciałem zamiast tego wstąpić do scholiastów.
Najwyraźniej zdegustowany moim popisem znajomości języka Cielcinów Crispin powiedział:
– O tym też słyszałem. – Wahadłowiec zatrzymał się tuż za naszym pawilonem. Czterech strażników rzuciło się, by go zabezpieczyć. – Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ktoś mógłby tego chcieć. Tłumić do tego stopnia własne uczucia. Nie sądzisz, że to dziwaczne?
Milczałem przez chwilę, wpatrując się przez coraz rzęsistszy deszcz w daleki zarys miasta. Diabla Siedziba wyglądała niemal jak część tej burzy, czerniejący kształt na tle wszechobecnej szarości. To uczucie, jakiego doznawałem, uczucie pełzającego strachu, że ojciec jeszcze ze mną nie skończył, sprawiało, że chciałem umieć tak panować nad emocjami jak scholiaści. Pragnąłem pogrążyć się w apatheia i zapomnieć o sobie.
– To tylko narzędzie, Crispinie.
– Wiem, że to narzędzie, do cholery. – Zrobił kilka kroków do miejsca, gdzie kończył się osłaniający nas dach. – Zapytałem tylko, czy też myślisz, że to dziwaczne.
– Nie. – Znowu odgarnąłem długie włosy, zmrużyłem oczy i zapatrzyłem się w dal przez padający deszcz. Chciałem zapamiętać tę chwilę, gdy niewyraźny zarys zamku zniknie w ulewie. Miałem swój szkicownik i ołówki w czerwonej skórzanej torbie na ramię opartej o kufer. – Tam są jeszcze dziwniejsze rzeczy. – Wskazałem kciukiem w niebo ponad dachem.
To spowodowało, że znów zapadło między nami milczenie, a naszą uwagę przyciągnęli dwaj strażnicy schodzący do nas z rampy wahadłowca. Zasygnalizowali coś swoim kolegom w zakodowanym języku gestów, których znaczenie było tajemnicą straży naszego rodu. Pozostali natychmiast ruszyli, by zabrać nasz bagaż. Jeden z nich podał mi moją torbę, mówiąc cicho:
– Wasza lordowska mość.
Przełożyłem jej szeroki pasek przez głowę i przesunąłem torbę na bok. Uparty jak zwykle Crispin powiedział:
– Mam na myśli to, że są trochę inni, prawda? Trochę mechaniczni. Któregoś razu Severn powiedział, że scholiastów powinno się ogłosić heretykami, więc może i lepiej, że będziesz po innej stronie. – Uśmiechnął się do mnie niepewnie.
Teraz widzę, że Crispin próbował być pojednawczy, ale wówczas…
– Heretykami? Mógłbyś stanąć przede mną i uczciwie powiedzieć, że Ziemia umarła, żeby zapoczątkować Exodus? Że poświęciła się dla nas, żebyśmy mogli się rozproszyć wśród gwiazd? – Naparłem na brata zadowolony, że większość strażników znajdowała się poza zasięgiem naszych głosów.
Crispin, niezbyt pobożny, jak mi się zdaje, lecz dziwnie wycofujący się na pozycje