Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 41

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

willi zbudowanej długo po wzniesieniu pałacu. Miały najwyżej sto lat albo coś koło tego i zostały starannie dostosowane do jej potrzeb jako librecistki i kompozytorki holograficznych oper. Zażywny strażnik poprowadził mnie głębokim tunelem pod jednym z pagórków stanowiących część arboretum z drzewami o niebiesko-czarnych liściach rosnącymi pośród bujnych jasnych traw.

      Architektura willi nawiązywała do starożytnego stylu, który entuzjaści zwą preperegrynacyjnym: dominują w nim czyste, proste linie i kąty proste. Wszystko bardzo różniło się od rokokowych ślimacznic i próżnych ozdób samego pałacu, a kolorem i rodzajem materiałów od ciężkiego gotyku Diablej Siedziby. Ponad ogrodowym murem wzbijał się wodotrysk, który po drugiej stronie trafiał do jednej z wielu pałacowych sadzawek z karpiami koi. Kiedy się pojawiłem, zasalutowała mi czwórka legionistów w imperialnych barwach kości słoniowej, z emblematami rodu Kephalosów na lewym i imperialnym słońcem na prawym ramieniu, a po chwili byliśmy już w środku.

      ROZDZIAŁ 16

      MATKA

      Liliana Kephalos-Marlowe stała w swojej kabinie holograficznej, zwrócona plecami do mnie, poruszając się wraz z widmowym obrazem szermierczego pojedynku, z piórem świetlnym w dłoni i entoptycznym monoklem wciśniętym w lewy oczodół. Kabina była kręgiem o około dwudziestu stopach średnicy, któremu odpowiadał drugi krąg na suficie, a między tymi kręgami, w zakreślonych przez nie granicach, powstawał trójwymiarowy świat. Miejsce pracy mojej matki – zamknięte na końcu szklaną ścianą z majestatycznym widokiem na kopuły i smukłe wieże pałacu – sprawiało wrażenie, jakby jego częścią był spory skrawek gęstej murawy z grupą widzów w strojach z epoki, oglądających dzieje starożytnego muszkietera. Niedawno wróciła, a już była przy pracy. Nie wiedziałem, czy podziwiać jej zaangażowanie, czy go nienawidzić. Podobnie jak ojciec, nie miała zbyt wiele czasu dla swoich dzieci.

      Służący skłonił się i stuknął obcasami.

      – Hadrian Marlowe, pani.

      Matka odwróciła się i uniosła ciemną brew, aż monokl wypadł jej z oka.

      – Ach, jesteś wreszcie! – Przytrzymała kołyszący się monokl i wsunęła go do małej kieszonki w błękitnej bluzce. Poruszyła świetlnym piórem, jednym cichym kliknięciem wyłączając zamgloną chmurę holograficznych obrazów. Trawa i muszkieterowie zniknęli, a my zostaliśmy w szarej pustce.

      Stałem wyprostowany, obciągając moją sportową koszulkę, żeby ją trochę wygładzić.

      – Wreszcie? Mamo, jestem tu od czterech dni. Wiesz, że odlatuję z końcem tego tygodnia?

      Przez porcelanową twarz matki przemknął słaby uśmiech.

      – Tak, tak, wiem. – Obróciła się do służącego. – Mikalu, możesz nas teraz zostawić. – Mężczyzna skłonił się i wyszedł, z trzaśnięciem zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnęła się wtedy i nieświadomie cytując Hamleta, powiedziała: – Teraz jesteśmy sami. – Skrzyżowała ręce na piersiach i zaczęła mi się przypatrywać z wyrazem twarzy, którego nie mogłem do końca odczytać: ściągnięte usta, zmarszczone brwi, bursztynowe oczy zmrużone. Gdyby nie jej słabe poruszenia, mógłbym wziąć ją za jeszcze jeden zatrzymany holograf, obraz odlany w świetle, jak posąg w brązie. – Zechcesz mi łaskawie wyjaśnić, co ty, na święte imię Ziemi, robisz?

      Wybałuszyłem oczy, autentycznie zdumiony, bo nie tego oczekiwałem. Rozejrzałem się wokół.

      – Co ty…

      – Nie udawaj przede mną głupca, Hadrianie. – Zawirowała w miejscu, a jej brązowo-zielone spódnice rozwinęły się, podążając za jej ruchem, i zawadziły o granicę holograficznej platformy, gdzie stał kredens, zagracony mnóstwem narzędzi jej pracy. Wypatrzyłem tam parę entoptycznych gogli, komputerową konsolę w starym stylu oraz kilka krystalicznych ręcznych tabletów podłączonych do stacji ładującej, a także kontrolki świateł oraz polaryzujące kontrolki rzędu okien. Liliana Kephalos-Marlowe ujęła za nylonowy uchwyt i podniosła małą podręczną teczkę, taką, jakich używają specjalni kurierzy Imperium. Bez wielkich ceregieli, z zaciśniętymi zębami, rzuciła mi ją. Odruchowo ją złapałem. – Otwórz.

      Otworzyłem i niemal upuściłem teczkę na podłogę. Ledwo ją pochwyciwszy, spojrzałem na kobietę, która dała mi swoje geny, i powiedziałem:

      – To byłaś ty? Ale jak?

      – Mam cię na oku – odparła chłodno i wskazała palcem na ścienną konsolę, która zmieniła okna z przejrzystych na matowe o szarawym, metalicznym zabarwieniu, odcinając nas od świata. – Zwłaszcza od czasu tego wypadku po Kolosso.

      Ostrożnie wyjąłem przedmiot z dna kurierskiej teczki, jakby to była żmija lub odcięta ręka.

      – Skąd to masz, matko? – Była to książka, mały, oprawny w brązową skórę tomik, który Gibson dał mi tamtego dnia pod urwiskiem. Król o dziesięciu tysiącach oczu, rzekoma autobiografia pirata Kharna Sagary, króla Vorgossos. Otworzyłem ją i wyjąłem małą kopertę, którą Gibson wsunął między kartki. Na przesyłce widniało moje imię napisane zawiłym charakterem pisma Gibsona. Ktoś ją otworzył, więc zajrzałem do środka, wsuwając książkę pod ramię.

      – Ułożył swój plan z jedną ze scholiastek lorda Albana – powiedziała matka, przysuwając się nieco bliżej. – Najwyraźniej kobieta znała statek handlowy, który miał cię zabrać do Nov Denber na Teukros. – Skrzywiła się. – Nie był to najlepszy plan na świecie. Możesz tam o nim przeczytać.

      Setka pytań przemknęła mi przez głowę i zaczęła się we mnie pienić, domagając się ujścia. Najważniejsze z nich wypłynęło na wierzch.

      – Jak ojciec się dowiedział?

      – O liście? – Uśmiechnęła się. – Och, Al nie ma o nim zielonego pojęcia. Ludzie lorda Albana zaalarmowali jego biuro, kiedy ta scholiastka zaczęła wymieniać nieautoryzowane transmisje ze statkiem handlowym na wysokiej orbicie. Nawaliła druga strona. – Tymczasem włożyłem kopertę z powrotem do książki, a wnętrzności zwinęły mi się w węzeł gordyjski. – Twój ojciec wie, że przyłożyłeś do tego rękę, ale wyobraża sobie, że wygrał po… – Tu przerwała, a jej arystokratyczne, surowe oblicze się zachmurzyło. – Tak czy inaczej przykro mi z powodu Gibsona. Wiem, że byliście sobie bliscy.

      – Wiesz, co się z nim stało?

      Pokręciła głową.

      – Zapakowano go na pokład jakiegoś frachtowca towarowego, który odleciał Imperator wie gdzie. Twój ojciec zapisał go na listach dziewięciu statków, z czego cztery lecą poza system. Nie mogę do nich zafalować, zanim nie wyjdą z zakrzywienia czasoprzestrzeni, a nawet wtedy będę musiała uzgodnić treść fali telegrafu z moją matką albo z twoim ojcem.

      Skrzywiłem się. Fale telegrafu były bardzo drogie i starannie monitorowane przez Zakon ze względu na niebezpieczną technologię.

      – A więc przepadł.

      – Żyje – odparła matka – jeśli to

Скачать книгу