Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 44
Podniosła wzrok i spojrzała bystro, a w jej oczach nie było śladu lęku, jakiego się spodziewałem, tylko jakaś twardość.
– Przez waszą lordowską mość.
Kłamie, pomyślałem, uśmiechając się do niej. Oboje o tym wiedzieliśmy. Widziałem to w jej twarzy, w sposobie, w jaki pochwyciła moje spojrzenie, czego nie robiła przedtem. Przekonałem się, że kłamcy często tak robią: uważnie i z bliska przypatrują się naiwnej osobie, oczekując chwili, w której kłamstwo się zagnieździ. Świadomy obecności świadków odrzekłem:
– Och, tak! Oczywiście, prawie o tym zapomniałem! Chciałem prosić o parę słów na osobności w stosownej chwili. – W duchu zmarszczyłem brwi. Coś tu się działo, tylko jeszcze nie wiedziałem co. Wiedziałem, że przyleci delegacja, i choć matka miała wszystkiego dopilnować, nie uśmiechało mi się uciekać z pałacu w Haspidzie pod nosem Robana i Tor Alcuina.
– Gdzie lady Kephalos-Marlowe? – zapytał Alcuin, wysuwając się krok do przodu.
Crispin podszedł do doradcy i obrócił się, wskazując kopuły pałacu na wzgórzach nad nami.
– Tędy. Zapraszamy.
ROZDZIAŁ 18
GNIEW OŚLEPIA
Pierwsze pukanie rozległo się późnym wieczorem, kiedy srebrne słońce zaczęło się złocić, opadając ociężale za zachodnie wzgórza. Siedziałem na podłodze mojego apartamentu w pałacu i chyba po raz tysięczny sortowałem i przekładałem rzeczy, które miałem zabrać na Vesperad – albo na Teukros, jeśli uda się przeprowadzić nasz plan. Przywróciłem do pionu stosik książek, obróciłem się przez ramię i krzyknąłem:
– Proszę!
Crispin wkroczył jednak wolno do środka, nie czekając, aż mu na to pozwolę. W ręku trzymał nadgryzione jabłko, a jego szara bluza zapięta była tylko w połowie.
Zerwałem się, potrącając stertę starannie złożonych koszul. Zakląłem pod nosem i rzuciłem się je układać.
– Czego chcesz? – Obecność komitetu ojcowskich obserwatorów, a zwłaszcza Alcuina, zdenerwowała mnie. Ten typ był ostry jak nanokarbonowy drut i niemal równie niebezpieczny dla kogoś poruszającego się szybko i beztrosko.
– Odlatujesz rano – powiedział Crispin, rozkładając ramiona. – Wcześnie. Ja… no wiesz, myślę, że to pożegnanie. Przynajmniej na jakiś czas.
Przykucnąłem i włożyłem ubrania na dno ciężkiego plastikowego kufra.
– Wiesz, że lot na Vesperad trwa prawie jedenaście lat? Kiedy przebudzą mnie z fugi, starszym bratem będziesz ty. – Wstałem, wygładziłem przód koszuli i poprawiłem niesforny kosmyk czarnych włosów.
Crispin uśmiechnął się krzywo kącikiem ust i zachichotał cicho.
– Fakt, nie pomyślałem o tym. – Spojrzał na podłogę, na której leżały moje rzeczy: książki, kryształy pamięci, buty i dwa długie noże. – Tylko to zabierasz?
Wzruszyłem ramionami.
– Zakon nie życzy sobie, żebyśmy mieli więcej, niż potrzebujemy. Oczekuje się, że zostawimy za sobą swoje dawne życie, na ile to możliwe. – A scholiaści będą oczekiwali, że porzucę wszystko. Przypomniawszy sobie zimną pustkę w oczach Alcuina, zadrżałem, poczuwszy znowu cień wątpliwości.
– Nie brzmi to przekonująco. Myślałem, że te wspaniałe apartamenty w Dzwonnicy to właśnie Eusebii. Czy to wszystko nie należy do niej?
– Oczywiście, że tak – odparłem, wykorzystując paczkę podręczników językowych do przyciśnięcia ubrań w kufrze. Siadłem na niskim stołeczku i zacząłem wyłamywać sobie palce, jeden po drugim. – Ale ona nie jest studentką, prawda? Reguły są inne.
– To chyba ma sens – powiedział Crispin z kęsem jabłka w ustach, po czym ponownie rozsiadł się w moim fotelu. Byłem rad, że tym razem nie wymachuje ostrzem. – Nie wiedziałem, że tak się tym wszystkim przejmujesz.
Moja uwaga skupiona była na widoku za oknem. Powędrowałem spojrzeniem daleko za stawy z wodnymi liliami, aż do odległego cyprysa o czarnym listowiu, który złocił się w zachodzącym słońcu.
– To tylko przedmioty, Crispinie. Nie są takie ważne.
Crispin roześmiał się ordynarnym, przypominającym ryk osła śmiechem, w którym brakowało wszelkiej melodyjności.
– Skoro tak mówisz, braciszku. – Odłożył niedojedzone jabłko na stolik przy fotelu, po czym podniósł wysoko nogę, żeby poprawić wywiniętą cholewkę buta. – Ale nadal to ty jesteś tym, który tam leci, wiesz? Obejrzysz sobie całe Imperium.
– Wątpię, żeby było takie wspaniałe – odparłem sucho, wciąż nie patrząc na brata. – Jak ci już powiedziałem, będę raczej przesiadywał w ćwiczebnej celi przez długie lata. I tyle. – Przyszło mi do głowy, że naśladuję matczyny zwyczaj wyglądania przez okno i odpływania daleko od miejsca, w którym się toczy rozmowa, na tyle daleko, na ile pozwalają grzeczność i architektura. Desperacko pragnąłem już lecieć. Ciekaw byłem, czy w tym momencie, w jakimś sekretnym miejscu gdzieś pod ziemią, czeka zatankowany do pełna i sprawdzony przed lotem wahadłowiec, który zabierze mnie w nocną podróż do Karch na zaaranżowany przez Konsorcjum kontakt z wolnym handlarzem. Cały ten plan niepokoił mnie trochę, ale skoro matka zaryzykowała moje bezpieczeństwo, zawierzając słowu kapitana statku, to nie pozostawało mi nic innego. Chyba że chciałbym zostać świętym oprawcą i inkwizytorem. Twarz Gibsona nadpłynęła ku mnie, jakby odbita w okiennej szybie.
Nie chciałem.
Crispin milczał przez dłuższą chwilę, choć nie zauważyłem tego, dopóki się nie odezwał i nie uświadomił mi zapadłej między nami ciszy.
– A więc ty i ta porucznik, hm?
– Co? – Poderwałem głowę i zmarszczyłem brwi.
– Ta chuda z loczkami i małymi cyckami. – Crispin wymowną gestykulacją opisał piersi. – Pilotka.
Poczułem, jak twarz szarzeje mi na popiół.
– Kyra.
– Kyra – powtórzył Crispin, uśmiechając się tym swoim okropnym, krzywym uśmieszkiem. – Tak ma na imię? – Podłubał paznokciem w zębach, po czym wytarł palec o spodnie. – Ma jakąś specjalność, co? Domyśliłem się, kiedy nie chciałeś pójść do haremu z…
– Wystarczy, Crispinie. – Naśladując ojca, nawet się nie odwróciłem, by spojrzeć na brata, i nie podniosłem głosu powyżej szeptu. – Zostaw ją w spokoju.
Brat uniósł ręce w obronnym geście, potem przeciągnął dłońmi po krótkich włosach, podekscytowany.