Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 47
– Obejrzą nagrania. Zobaczą, że rozmawialiśmy.
– Jakoś nie zobaczyli, jak rozmawiałeś z Gibsonem w dniu jego męczarni, prawda?
Zamarłem z dwiema parami czerwonych skarpetek w dłoniach.
– To byłaś ty? – Na imię Ziemi, czyżby zwędziła nagrania z biura ochrony w Diablej Siedzibie?
– Podziękujesz mi, kiedy już będziesz bezpieczny poza systemem. A teraz prędko. – Wcisnęła guzik na swoim terminalu.
Posłusznie wrzuciłem skarpetki do kufra i tylko na moment znowu się zatrzymałem.
– Mamo?
– Synu? – W jej głosie zabrzmiał rodzaj cierpkiego humoru, którego nigdy nie zapomnę, i leciutki, ledwo słyszalny śmiech.
Zatrzasnąłem wieko kufra i odwróciłem się.
– Mamo, dlaczego to robisz?
Matka znieruchomiała, blada jak marmur. Miałem wrażenie, że została schwytana niczym światło, które zapada się za horyzont umierającej gwiazdy, bo jakąś częścią siebie czułem, jakby nigdy więcej miała się nie poruszyć.
Z posadzki rozległ się jęk Crispina:
– Mama?
Smutny, bolesny uśmiech rozjaśnił jej zwykle kamienną twarz. O bogowie, w jakimś innym życiu byłaby lepszym scholiastą niż Gibson. Po kilku ciągnących się jak wieczność sekundach powiedziała do mnie łamiącym się głosem:
– Zawsze wolałam ciebie.
Nie musiałem odpowiadać dzięki wejściu dwóch legionistów służących rodowi Kephalosów i… Kyry. Pani porucznik obdarzyła leżącego Crispina zaledwie krótkim spojrzeniem.
– Paniczu Hadrianie, proszę natychmiast iść z nami.
– Kyra? – Spojrzałem na matkę i wszystko ułożyło się nagle w jedną całość.
Potrząsnęła głową, konkretna i rzeczowa.
– Nie ma czasu.
– Ty jesteś oczami mojej matki? – Zerknąłem na lady Lilianę, która obdarzyła mnie uśmiechem.
– Musimy już iść! – rzuciła Kyra.
Pozwoliłem legionistom zabrać kufer. Z twarzami zasłoniętymi białymi przyłbicami hełmów wydawali się trochę nierzeczywiści. Jakby pochodzili ze snu. Z gry. Spojrzeliśmy sobie z matką w oczy.
– Dziękuję – powiedziałem. To było ostatnie słowo, jakie do niej wyrzekłem, i jak to zawsze bywa z ostatnimi słowami, okazało się niewystarczające.
ROZDZIAŁ 19
KRANIEC ŚWIATA
Wolny handlarz wcale nie wyglądał tak, jak się spodziewałem, ale w tamtym czasie jeszcze nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Demetri Arello był Jaddyjczykiem, chudym jak rapier, a skórę miał w kolorze naoliwionego brązu. Uśmiechnął się, błyskając zębami tak białymi, że od razu rozpoznałem w nich ceramiczne implanty.
– To dziwne, żeby szlachcic był tak zdesperowany, aby zniżać się do mojego poziomu. – Zachichotał skromnie i rozparł się wygodnie na krześle, potrząsając jasną jak gwiazdy czupryną. Jego włosy były jaśniejsze od zębów: miały kolor świetlistej, żywej bieli.
– Twego poziomu? – zapytałem, dolewając sobie ze szklanej karafki wina pochodzącego z mojej własnej winnicy. Za łukowo sklepionymi drzwiami dzień był gorący i parny, a z na pół ukończonego budynku przy dokach dobiegały ciężkie odgłosy prac konstrukcyjnych. – Co masz na myśli?
Arello się uśmiechnął.
– Mój statek jest szybki, ale to nie luksusowy wycieczkowiec. – Popatrzył na mnie oceniająco, zagryzając wargi. – Może nie być zbyt komfortowo. – Potarł szczupły podbródek upierścienioną dłonią, wciąż się uśmiechając.
– Nie chodzi mi o wygody – odparłem – tylko o przelot na Teukros.
Przyjrzał się siedzącej między nami Kyrze.
– Jasne, że nie chodzi o wygodę, bo inaczej zabrałbyś ją ze sobą, co? – Znów się uśmiechnął. Cały czas się uśmiechał.
Kyra nie zareagowała. Czułem płynące od niej fale niecierpliwości. Chciała to załatwić, i to szybko.
– Gdybym szukał wygody, messer, zostałbym w domu.
– Właśnie. Jeśli dobrze rozumiem, nie masz domu, w którym mógłbyś zostać, prawda? – Odstawił swoją szklaneczkę. – Jak wy, imperialsi, możecie pić te końskie szczyny? – Pokręcił głową. – W mojej ojczyźnie ukamienowaliby człowieka, który ośmieliłby się to sprzedawać.
Kyra nie wytrzymała i zapytała:
– Pański statek jest szybki?
– Dostatecznie szybki dla tej lady, która mnie wyczarterowała. – Pomimo narzekań mężczyzna złapał karafkę i ponownie napełnił swoją szklankę gęstym czarno-czerwonym płynem. Pociągnął łyk, tym razem wolniej. – Przynajmniej jest mocne. – Odstawił szklankę, odchylił się do tyłu i wygładził luźne fałdy szaty na bezwłosej piersi. – Posłuchaj, proszę, jeśli chcesz lecieć na Teukros, to Eurynasir cię tam zabierze. Polecimy przez Obatalę i Sienę. Trzynaście lat podróży.
– Przez Obatalę… – Zmarszczyłem czoło. – To nie jest bezpośrednia droga? – Spojrzałem na Kyrę, która przyleciała tu tylko po to, żeby się przekonać, że dotrę na statek handlarza. Zmieniła mundur pilota na zwykłe ubranie, w jakim chodzi się po ulicy, obcisłe legginsy i luźną tunikę z nadrukowaną salamandrą lorda Albana i imieniem jakiegoś gladiatora z Kolosso. Było jej w tym do twarzy.
Arello ściągnął śnieżnobiałe brwi.
– Bezpośrednia? Na Teukros? To cholernie długa podróż, mój przyjacielu. Nie chcę zawracać sobie głowy jakąś jedną trasą. To nie jest robota kurierska. Mam załogę do wyżywienia i opłacenia, a skoro już lecimy tak daleko, to przysięgam na pańską bladą palatyńską dupę, że będziemy zatrzymywać się, żeby pohandlować. Wojna stworzyła całą masę potrzeb i można się obłowić jak król.
Kyra nachyliła się ku mnie i szepnęła:
– Naprawdę nie mam ochoty tracić czasu w ten sposób, wasza lordowska mość. Wkrótce zaczną mnie szukać.
Wbrew moim obiekcjom nalegała, żeby mi towarzyszyć do tego szynku i podczas spotkania z jaddyjskim kapitanem, choć potrzebowała pięciu godzin na powrót do Haspidy. Był już późny ranek i według