Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 48
– Czy to prywatna rozmowa? – zapytał Demetri, a jego śpiewny akcent zabrzmiał leniwie, trochę po kociemu. – Można się przyłączyć, hm? Nie cierpię bezczynności, podobnie jak wy, ale muszę wiedzieć, że się porozumieliśmy. – Przyłożył dłoń do serca jak wasal przysięgający wierność swemu lennemu panu.
Spoważniałem i zmrużyłem oczy.
– O jaki rodzaj porozumienia chodzi? Wszystko zostało już opłacone, mam rację?
– Tak, tak – potwierdził energicznie Demetri Arello. – Pięć tysięcy hurasamów z góry i dziewięć tysięcy marek z twego banku na Teukros, kiedy dotrzesz na miejsce. – Tu machnął ręką, jakby chciał odpędzić te kwestie niczym chmarę natrętnych much. – Wszystko jest w najlepszym porządku, ale jakby to powiedzieć? Jesteś nobilem. Nobile są… jakby to rzec… – Wodził uważnie wzrokiem od twarzy Kyry do mojej. – Skomplikowani? – Odpowiedziałem mu spojrzeniem prosto w oczy. Każdy z nas czekał, aż ten drugi mrugnie. Milczenie, jak po wielekroć się przekonałem, jest najbardziej skutecznym sposobem konwersacji. Czekałem więc, aż handlarz odezwie się pierwszy. Łomot dobiegający z budowy ucichł na chwilę. Jakiś człowiek w oddali wołał coś w ulicznym żargonie. – Nie jesteście chyba żadnymi przestępcami, co?
Uniosłem brwi i spojrzałem na niego zdumiony.
– Co takiego? Nie. – Co matka mu powiedziała?
– Chodzi tylko o to, że nie chcę narażać moich ludzi na niebezpieczeństwo – wyjaśnił Demetri, przypatrując mi się uważnie w trakcie napełniania szklaneczki, nie potrafił przy tym ukryć niesmaku na twarzy, gdy dobiegł go chlupot trunku. – Mamy dość własnych kłopotów bez mieszania się do delijskiej polityki.
Spojrzałem w bok na wyblakły plakat jakiejś opery przedstawiający nagą czarną dziewczynę z mieczem z wyższej materii wciskającą but w twarz imperialnego legionisty. Tytuł głosił: Tiada, księżniczka z Thraxu.
– Właśnie wywozisz mnie daleko od delijskiej polityki. – Kiedy Demetri zbierał się, żeby coś odrzec, przeszedłem na jaddyjski i powiedziałem: – Proszę posłuchać, messer. Pochodzisz z Księstw, tak?
Cudzoziemiec otworzył szeroko oczy, a zaskoczenie zarumieniło mu pociągłą twarz.
– Tak, tak. Si. – Patrzył na mnie teraz spod przymrużonych powiek.
– Co czujesz w stosunku do Zakonu Terrańskiego? – Twarz Demetriego przybrała nagle taki wyraz, jakby wypił dużo więcej tego kwaśnego wina. Zadowolony, ciągnąłem po jaddyjsku: – Tak myślałem. Ja czuję to samo, mi sadji. Wysłali mnie tam do seminarium. Ty pomagasz mi uciec. – Uśmiechnąłem się znowu, niechcący trochę krzywo, jak wszyscy w mojej rodzinie. Przedtem świadom byłem mojego akcentu, poloru mowy imperialnej elity, syna starego rodu z wewnętrznych światów Imperium. Ten głos zaś był głosem prostego człowieka z rodzaju tych przedstawianych w pozbawionych gustu operach reklamowanych plakatami, którymi oklejone były ściany szynku.
Demetri wysunął szczękę. Pochylił się w moją stronę i syknął, tym razem w imperialnym galstani:
– Zwalimy to na Zakon, co? – Zerknął ponad moim ramieniem na dwóch nałogowców jubali siedzących w drugim końcu sali ze swoimi hookah. Palacze byli jedynymi gośćmi w barze, być może pierwszymi klientami tego dnia albo ostatnimi z minionej nocy. Przypatrzył się im uważnie. – Słyszałem już o tym od naszych przyjaciół z Konsorcjum. Chcę się tylko upewnić, że nie kryje się za tym nic innego. Nic… brudnego.
W tym momencie w moim umyśle zakwitł na podobieństwo kwiatu obraz leżącego na podłodze, bezwładnego Crispina. Sądząc po ściągniętej twarzy Kyry, pomyślała o tym samym.
– Nie, nie. Nic takiego.
Demetri najwyraźniej nie dbał o to, czy mówię prawdę. Jednym haustem dopił wino, krzywiąc się na jego obrzydliwy smak. Potem zmrużył oczy i ściszonym głosem zapytał:
– Kim jesteś?
– Powiedziałem ci już – odparłem. – Mam na imię Hadrian.
Pogroził mi długim palcem. Zauważyłem na wierzchu jego dłoni delikatny odblaskowy tatuaż.
– Nie, nie, nie, nie. Może nie pochodzę z waszego Imperium, ale nie jestem jakimś kundlem, żeby mnie kopać i okłamywać. Jesteś jakimś Hadrianem. – Potem wskazał palcem na Kyrę. – A ta mała kobietka nie jest twoją przyjaciółką, tylko sługą, no nie? A może jakąś ochroniarką? – Kiedy się zawahałem, jego szelmowski uśmieszek rozszerzył się, a on rozsiadł się na krześle, śmiejąc się cichutko do siebie i trącając palcem zawieszony na szyi trójkątny złoty medalion. – Z którego rodu? Feng nie chciała powiedzieć. – Nie widząc już sensu w wymówkach, obróciłem na kciuku pierścień i pokazałem mu go. Choć był cudzoziemcem, zmarszczył brwi. – Powinienem był odmówić tej dziwce.
– Jeśli się pospieszysz, nie będzie problemu – rzuciła Kyra przez zaciśnięte zęby. Słowo dziwka w odniesieniu do mojej matki, jej sekretnej pani, coś w niej poruszyło.
– Marlowe… – Arello nie zwracał na nią uwagi, kręcąc szklaneczką na blacie, tak że zaczęła stukać. – Marlowe… Czy to nie ty zostałeś zaatakowany? Jakiś czas temu? Obity po mordzie, gdy wychodziłeś z burdelu, co?
W obecności Kyry było to szczególnie dotkliwe. Rąbnąłem w blat otwartą dłonią, czując, jak powraca wściekłość z poprzedniego wieczoru.
– To nie był burdel!
Demetri znowu się roześmiał śmiechem przypominającym odgłos szlifowania drewna, który przyciągnął spojrzenia dwóch palaczy jubali siedzących przy drzwiach prowadzących na zewnętrzny taras.
– Czyli to byłeś ty!
Skrzywiłem się. Dałem się nabrać na najstarszy, książkowy trik.
– To było Kolosso.
– Nieważne. – Demetri machnął ręką, a potem dolał mi wina do szklanki. – Twoja piękna ochroniarka ma rację, domi. Powinniśmy już iść. I to prędko. – Uniósł własną pustą szklankę w udawanym geście toastu. – Ale moja babcia powiada, żeby nigdy nie marnować wina, nawet takiego sikacza. Twoje zdrowie, mi sadji. Buon atanta.
– I tuo – odpowiedziałem i wlałem do gardła te pomyje.
Wyspa Karch leżała na krańcach globu, tak daleko od cywilizacji, jak tylko było to możliwe na planecie takiej jak Delos. Gdyby nasi kartografowie mieli równie romantyczną wyobraźnię jak starożytni, mogliby dorysować smoki i węże morskie w otaczających ją wodach. Podczas gdy miasto Meidua było wysokie, a jego dumne wieże mierzyły jak palce suplikanta prosto w szare niebiosa, Karch było niskie i przysadziste. Stanowiło zbieraninę dwu- i trzypiętrowych budynków wzdłuż kamienistego wzniesienia nad zatoką. Na jej niebieskoszarych wodach unosiły się jak śmieci splątane ze sobą pontonowe mosty i platformy zakotwiczone do betonowych