Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 5
Mając słaby słuch, Gibson nie posłyszał mnie, gdy wszedłem, więc poderwał się z miejsca, gdy odezwałem się zza jego ramienia.
– Hadrian! Na kości Ziemi, chłopcze! Jak długo tam stałeś?
Znając swoje miejsce, miejsce studenta przed obliczem nauczyciela, wykonałem półukłon, jakiego kiedyś nauczył mnie mój instruktor tańca.
– Tylko chwilę, mistrzu. Chciałeś mnie widzieć?
– Co? Ach tak! Tak… – Starzec upewnił się, że zamknąłem za sobą drzwi, po czym oparł podbródek na piersi. Znałem ten gest i wiedziałem, co oznacza: głęboko zakorzenioną paranoję pałacowego weterana, impuls, by lękać się dronów, kamer i pluskiew. Nie powinno ich być w klasztorze scholiastów, ale nigdy nie wiadomo. Prywatność i tajemniczość: prawdziwe skarby szlachetności. Jak rzadkie były i jakże cenne. Gibson wbił jedno oko o szarej morskiej barwie w mosiężną gałkę w drzwiach, po czym zaczął zmieniać języki od galaktycznego standardu po gardłową mowę lothriadzką, której, jak doskonale wiedział, żaden pałacowy sługa nie rozumiał. – Tego nie wolno mówić. Są rozkazy, rozumiesz? Mówienie o tym jest zakazane.
To przyciągnęło moją uwagę, usiadłem więc na niskim stołku, tracąc jedynie krótką chwilę na przełożenie sterty książek. Dostosowując się do języka lothriadzkiego, którego użył mój nauczyciel, powiedziałem:
– Bałagan tu.
– Nie ma żadnej korelacji pomiędzy organizacją przestrzeni do pracy i przestrzeni umysłu. – Scholiasta przygładził dłonią niesforne siwe włosy. Nic nie pomogło.
– Czy nie jest czystość obok boskości? – zapytałem, zmagając się z tym dziwnym językiem. Lothriadczycy nie mieli zaimków osobowych, nie określali tożsamości. Jak słyszałem, nie mieli nawet nazwisk.
Starzec odchrząknął.
– Dzisiaj ani mru-mru, tak? – odkaszlnął cicho, drapiąc się po bujnym bokobrodzie. – No dobrze, wystarczy. Te wieści nie mogą czekać. Nadeszły ostatniej nocy, inaczej rozeszłyby się wcześniej. – Odetchnął głęboko, po czym powiedział spokojnym tonem: – Przybędzie delegacja z Konsorcjum Wong-Hoppera, powinna tu być w ciągu tygodnia.
– W ciągu tygodnia? – Byłem tak zaskoczony, że na chwilę zapomniałem lothriadzkiego i powiedziałem: – Jak to możliwe, że o tym nie słyszałem?
Scholiasta zerknął na mnie poważnie ponad swoim haczykowatym nosem i odpowiedział mi po lothriadzku:
– Fala QET nadeszła dopiero kilka miesięcy temu. Konsorcjum zboczyło ze zwykłego szlaku handlowego, aby odbyć tę podróż. – Następne słowa Gibson wypowiedział bez żadnych wstępów, bez owijania w bawełnę: – Cai Shen zostało zaatakowane. I zniszczone przez Cielcinów.
– Co? – Słowo to wyrwało mi się w języku galstani, więc się poprawiłem i powtórzyłem to samo po lothriadzku: – Iuge?
Gibson po prostu patrzył na mnie, wbijając oczy w moją twarz długo i z uwagą, jakbym był amebą na płytce Petriego.
– Flota Konsorcjum otrzymała kwantowy telegraf z systemu Cai Shen, wysłany tuż przed upadkiem planety.
Czy to nie dziwne, że największe katastrofy w historii często odbierane są jak coś pustego i abstrakcyjnego, niczym odległy grzmot? Śmierć jednego człowieka, napisał jakiś starożytny król, jest tragedią, natomiast ludobójstwo milionów to tylko statystyka. Nigdy nie widziałem Cai Shen i nigdy nie opuszczałem mego ojczystego świata na Delos. Tamto miejsce było tylko nazwą. Słowa Gibsona miały w sobie ciężar milionów istnień, ale nie poczułem go na swoich barkach. Pomyślicie, że to okropne, ale żadna moja modlitwa czy działanie nie mogły przywrócić tym ludziom życia ani ugasić ich płonącego świata. Nie mogłem też uzdrowić każdego mężczyzny i każdej kobiety okaleczonych przez Zakon. Jakąkolwiek władzę posiadałem, będąc synem swego ojca, sięgała ona tylko tak daleko, jak on na to pozwolił. Tak więc przyjąłem tę wiadomość bez żałobnych lamentów, a pierwszy szok szybko zmienił się w drętwą akceptację. Potem jednak ogarnęło mnie coś głębszego, coś zimnego i pragmatycznego, i powiedziałem:
– Przybywają, bo potrzebują nowych źródeł uranu. – Zabrzmiało to jak słowa mego ojca.
Lekki ślad uśmiechu na twarzy scholiasty powiedział mi, że mam rację, jeszcze zanim Gibson to przyznał:
– Bardzo dobrze!
– No właśnie, bo o co jeszcze może chodzić?
Gibson poprawił się hałaśliwie w swoim fotelu, którego jęk zabrzmiał jak skarga na nieubłagany upływ czasu.
– Po zniszczeniu Cai Shen ród Marlowe’ów staje się największym licencjonowanym dostawcą uranu w sektorze – powiedział.
Przełknąłem ślinę, pochyliłem się do przodu i oparłem brodę na splecionych dłoniach.
– Chcą więc może zawrzeć jakiś układ? W sprawie kopalń? – Zanim jednak Gibson zdążył sformułować odpowiedź, przyszło mi do głowy znacznie mroczniejsze pytanie, takie, którego nie mogłem zadać po lothriadzku, zniżyłem więc głos do szeptu: – Dlaczego nie zostałem o tym poinformowany? – Kiedy Gibson nie odpowiadał, przypomniałem sobie jego wcześniejszą uwagę i wyszeptałem: – Rozkazy.
– Da – potwierdził i skinął głową, próbując ponownie przestawić mnie na lothriadzki.
– A konkretnie? – Wyprostowałem się gwałtownie na stołku. – Powiedział, żeby nie mówić tego właśnie mnie?
– Zostaliśmy pouczeni, żeby nie przekazywać nowin nikomu, kto nie został prześwietlony przez korpus propagandy albo nie otrzymał na to zgody archona.
Wstałem i zapominając się, wciąż mówiłem w języku galstani:
– Ależ jestem jego dziedzicem, Gibsonie. On nie powinien… – Przerwałem, pochwyciwszy spojrzenie scholiasty, i przeszedłem z powrotem na lothriadzki.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, mój chłopcze. Doprawdy nie wiem. – Przerzucił się gładko na jaddyjski, patrząc przez okno, jak w cieniu wspartego przyporami muru wspina się po rusztowaniu do witrażowego okna sługa zajmujący się konserwacją. Gdybym mocniej wyciągnął szyję, prawie mógłbym zobaczyć za kurtynowym murem rozciągającą się na wschód, aż po horyzont świata, wielką szarą połać Oceanu Apollańskiego. – Po prostu zachowuj się tak, jakbyś o niczym nie wiedział, ale bądź przygotowany. Wiesz, jak wyglądają takie spotkania.
Marszcząc