Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 6

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

przez długą chwilę bez ruchu.

      – Cai Shen nie leży w Mgławicy – stwierdziłem w końcu, odnosząc się do granicy za Ramieniem Centaura naszej galaktyki, którędy przebiegała większa część frontu wojny z Cielcinami. Spojrzałem w dół na swoje ręce. – Stają się coraz śmielsi.

      – Ostatnie dane wywiadu mówią, że sytuacja się nie poprawia. – Gibson odwrócił ode mnie załzawione oczy i znów spojrzał przez okno na stylizowane blanki i czysto symboliczne szańce, które otaczały siedzibę mojej rodziny. Sługa wciąż tam był, ręcznie polerując szkło.

      Znów zapanowało milczenie i ponownie to ja je przerwałem:

      – Myślisz, że dotrą aż tutaj?

      – Na Delos? Do Pasma? – Gibson popatrzył na mnie z uwagą, ściągając krzaczaste brwi. – To niemal dwadzieścia tysięcy lat świetlnych od frontu. Powiedziałbym, że póki co jesteśmy bezpieczni.

      Wciąż po jaddyjsku zapytałem:

      – Dlaczego ojciec nalega, żeby nie zdradzać mi sekretów? Jak może oczekiwać ode mnie, że kiedyś będę rządził tą prefekturą, skoro nie dopuszcza mnie i nie informuje na bieżąco? – Gibson nie odpowiedział, ale ponieważ taka jest szczególna natura młodości, że pozostaje głucha na milczenie, nie zrozumiałem go i nie dostrzegłem zawartej w jego milczeniu odpowiedzi. Parłem naprzód, przejęty powagą pytania, którego nie mogłem już dłużej powstrzymać: – Czy Crispin wie? O Konsorcjum?

      Gibson obdarzył mnie długim, współczującym spojrzeniem. A potem skinął głową.

      ROZDZIAŁ 3

      KONSORCJUM

      W dniu przybycia Konsorcjum w zamku nie dało się już ukryć oznak wielkich przygotowań. Wong-Hopper, Yamato Interstellar, Rothsbank oraz Wolni Handlarze: te organizacje przekroczyły granice Imperium i połączyły nasz ludzki wszechświat. Nawet na odległym Jadd satrapowie i książęta ulegli wymaganiom przemysłu, a mój ojciec, pomimo swej wielkości, był na tym tle maleńkim lordem. Każdy kamień i dachówka czarnego zamku, który nazywałem domem, zostały wyczyszczone na błysk, a uniformy służby i mundury peltastów lśniły nieskazitelną elegancją. Wszystkie przygotowania, które należało poczynić, zostały ukończone: ogrody przystrzyżono, kotary wytrzepano, podłogi zostały wywoskowane, żołnierze wymusztrowani, apartamenty gości wyszykowane. I co najważniejsze: odsunięto mnie od wszystkiego.

      – Po prostu nie mamy wyposażenia, wasza lordowska mość – powiedziała przedstawicielka Gildii Górniczej. Lena Balem rozłożyła dłonie na biurku, a jej paznokcie w kolorze wina połyskiwały w padającym z góry czerwonawym świetle. – Rafineria nad rzeką Redtine pilnie wymaga naprawy i jeśli się tym nie zajmiemy, śmiertelność robotników przekroczy pięć procent pod koniec zakładanego terminu. – Z jej akt dowiedziałem się, że jest dobre dwa razy starsza ode mnie i przekroczyła już czterdzieści standardowych lat. Wyglądała strasznie staro. Jej plebejska krew, nieulepszona przez Wysokie Kolegium, zdradzała ją siwieniem włosów, zmarszczkami w kącikach ust i oczu oraz wiotczeniem skóry na podbródku. Czas już odcisnął na niej swoje piętno, choć w porównaniu ze stuleciami życia, które miałem przed sobą, była zaledwie dzieckiem. Musiałem patrzeć zbyt długo albo zbyt długo milczałem, bo przerwała nagle, po czym powiedziała: – Przepraszam, ale sądziłam, że zwrócę się w tej sprawie do waszego ojca.

      Pokręciłem głową i zerknąłem ukradkiem w wiszące za jej biurkiem lustro na dwoje peltastów w czarnych zbrojach, którzy czekali na mnie przy drzwiach, opierając się na drzewcach energetycznych lanc, wyższych niż oni sami. Ich milcząca obecność kazała mi skupić się na chwilę i było to wszystko, co mogłem zrobić, aby powstrzymać się przed krzywym uśmiechem.

      – Mój ojciec jest niezwykle zajęty, droga pani Balem, ale ja z przyjemnością zajmę się pani kłopotami. Jeśli jednak woli pani czekać, to mogę przekazać mu wszystkie te problemy bezpośrednio.

      Przedstawicielka Gildii zmrużyła brązowe oczy.

      – To nie załatwia wszystkiego.

      – Słucham?

      – Trzeba pieniędzy, żeby wymienić niektóre maszyny! – Plasnęła dłonią w biurko, rozrzucając leżący przed nią plik rachunków. Jeden z nich sfrunął mi pod stopy. Mimowolnie schyliłem się, aby go podnieść i jej podać. Był to błąd, jakiego osoba mojej rangi nie powinna popełniać, i już wyobraziłem sobie bladość twarzy mego ojca, gdyby zobaczył, jak jego syn w taki sposób pomaga plebejuszce. Nie komentując mojego gestu, Lena Balem pochyliła się ku mnie nad biurkiem. – Niektóre kombinezony przeciwpromienne naszych górników mają po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Nie chronią naszych ludzi jak należy, panie Marlowe.

      Jedna ze strażniczek, nieproszona, postąpiła pół kroku w głąb pomieszczenia za moimi plecami.

      – Będziesz zwracać się do syna archona „sire” albo „wasza lordowska mość”. – Jej głos, stłumiony przez przyłbicę rogatego hełmu, zabrzmiał bezosobowo i niegroźnie.

      Przedwcześnie zwiotczała twarz Leny Balem pobladła, gdy kobieta uświadomiła sobie swój nietakt.

      Poczułem nieodpartą chęć, by machnąć w stronę strażniczki i skłonić ją do milczenia, ale w głębi duszy czułem, że miała rację. Ojciec rozkazałby wychłostać przedstawicielkę kopalni za ten afront, ale ja nie byłem moim ojcem.

      – Rozumiem pani zmartwienie, pani Balem – powiedziałem ostrożnie, skupiając uwagę na punkcie nieco powyżej jej spadzistych ramion – ale pani organizacja ma swoje powiernictwa. My wymagamy rezultatów. – Ojciec był bardzo precyzyjny, gdy mówił, co wolno mi powiedzieć na tym spotkaniu, co będzie akceptowalne, by zmusić tę kobietę do posłuszeństwa. Wszystko to powiedziałem.

      – Ród waszej lordowskiej mości od dwustu lat utrzymywał normy na tym samym poziomie, nie robiąc nic, aby zrekompensować nam straty w wyposażeniu. Walczymy w przegranej bitwie, a im więcej uranu wydobywamy w górach, tym głębiej musimy się wwiercać. Straciliśmy cały zestaw wiertniczy w zawałach wzdłuż rzeki.

      – Ilu robotników?

      – Słucham?

      Z największym spokojem odłożyłem podniesiony z podłogi kwit na brzeg jej lichego biurka, zapisaną stroną do góry.

      – Ilu robotników straciliście w tych zawałach?

      – Siedemnastu.

      – Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.

      Błysk zaskoczenia pojawił się w oczach tej prostej kobiety, jakby ostatnią rzeczą, jakiej się po mnie spodziewała, była elementarna ludzka życzliwość, nawet tak pusta i pozbawiona znaczenia. Słowa często takie bywają, czułem jednak, że powinienem próbować. Była to tragedia, nie statystyka, a kobieta siedząca przede mną straciła ludzi. Zdziwienie sprawiło, że na chwilę rozdziawiła usta.

      Potem jej przeszło.

      – Na co rodzinom tych ludzi wasze kondolencje? Musicie coś z tym

Скачать книгу