Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 7

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

nie jestem władny zaoferować teraz żadnych odszkodowań.

      – To muszą znaleźć się pieniądze, żeby zastąpić chociaż część tych maszyn, wasza lordowska mość. – Sięgnęła ręką ponad blatem i wyłowiła spośród sterty papierów małą kostkę. – No więc mamy mężczyzn i kobiety, którzy pracują w tunelach z kilofami i łopatami. Na trzynastogodzinnych zmianach. – Mówiła coraz głośniej. – Czy masz pojęcie, ilu ludzi potrzeba, żeby zrównoważyć przerób tych maszyn?

      Poczułem, jak mój życzliwy uśmiech blednie, gdy Lenie Balem zaświtało wreszcie w głowie, że właśnie podniosła głos na jednego z parów. Wyobraziłem sobie Crispina, jak przywołuje strażników i każe im ją uderzyć, i na tę myśl zacisnąłem szczęki. Nie byłem Crispinem ani moim ojcem.

      – Pani Balem, te maszyny są produkowane poza naszym światem. – Nie miałem pojęcia gdzie. – Kiedy Cielcinowie atakują nasze kolonie w Mgławicy, międzygwiezdny handel ma pierwszeństwo. Bardzo trudno…

      – Musi się coś znaleźć – przerwała mi, obracając kostkę w dłoniach.

      To tylko papier, stwierdziłem, przypatrując się uważniej. Przez chwilę sądziłem, że to kryształ pamięci z rodzaju tych, w których przechowuje się symulacyjne gry i wirtualne środowiska. Ale nie, niższe klasy nie miały dostępu do takich rzeczy. Nawet do know-how pozwalającego wymienić ich zużyty sprzęt górniczy. Środki produkcji pozostawały wyłącznie w rękach arystokratycznych rodów i niewielkiej grupy rzemieślników-wytwórców, którzy dla nich pracowali. Nowoczesne technologie, nawet służące do rozrywki, jak choćby gry symulacyjne, były obszarem dostępnym tylko elicie. To była tylko kostka papieru i nic poza tym.

      – Przypuszczalnie coś się znajdzie. – Ściszając głos, odwróciłem oczy od jej stalowego spojrzenia. Zanim podjąłem przerwaną myśl, Lena Balem się wtrąciła:

      – A obecne kopalnie nie przetrwają długo, wasza lordowska mość. Bez tych wierteł nie możemy drążyć nowych szybów, chyba że wasz ojciec zażyczy sobie, żebyśmy robili to rękami.

      Mógłby sobie tego zażyczyć, pomyślałem, przełykając ślinę.

      – Rozumiem, pani Balem – powiedziałem i odetchnąłem głęboko.

      – To dlaczego nic się nie robi, żeby rozwiązać ten problem? – Jej głos znów nabrał mocy.

      Zaczynałem tracić kontrolę nad tą rozmową, jeśli już jej nie straciłem. Jedna dłoń Leny Balem zamknęła się na twardej kostce, a jej czerwone paznokcie wyglądały jak krwawe szpony zaciśnięte wokół serca.

      – Przedstawicielka Gildii powinna pamiętać, że mówi do syna lorda Alistaira Marlowe’a. – Tym razem odezwał się drugi peltasta; oboje byli niczym psy mego ojca.

      Policzki Leny Balem znów pobladły. Ponownie odchyliła się na krześle i oparła. Imię mojego ojca robiło takie wrażenie w jego włościach i na całej Delos. Choć nasz ród był tylko jednym ze stu dwudziestu sześciu mniejszych rodów zaprzysiężonych księżnej-wicekrólowej całej planety, to był zdecydowanie najbogatszy, najszlachetniejszy i najbliższy lady Elmirze. Ojciec spędzał w ostatnich latach długie okresy w Artemii, zamku wicekrólowej, a przed wieloma laty służył nawet jako jej egzekutor, gdy wyjeżdżała poza nasz świat. Prawdopodobne było, że w niedługim czasie zostaniemy poproszeni o pozostawienie naszej Diablej Siedziby oraz włości w Meidui, aby objąć lenno i tytuł w jakimś nowym świecie, tym razem będącym bez reszty naszą własnością.

      – Przepraszam, wasza lordowska mość. – Lena Balem odłożyła papierową kostkę, jakby ją parzyła. – Proszę mi wybaczyć.

      Machnąłem niedbale dłonią i przywróciłem na twarz najuprzejmiejszy z moich uśmiechów.

      – Nie ma nic do wybaczania, pani Balem. – Ugryzłem się w język, pomyślawszy o żołnierzach za moimi plecami, którzy uważali, że jest co wybaczać. – Oczywiście przekażę ojcu pani skargę. Jeśli ma pani jakieś kalkulacje co do korzyści i kosztów zastąpienia tych maszyn, to sądzę, że zarówno lord Alistair, jak i jego doradcy zechcą je zobaczyć. – Sprawdziłem godzinę na moim nadgarstkowym terminalu, czując, że chciałbym już wyjść. Wciąż była szansa, że zdążę na przyjazd gości Mandari. – Pani Balem, sugeruję też, aby uszeregowała pani swoje potrzeby, zaczynając od najwyższych priorytetów, zanim porozmawia pani z moim ojcem i konsylium jego doradców. Teraz jednak muszę już panią przeprosić. – Znów zrobiłem pokaz spoglądania na terminal. – Mam jeszcze ważne spotkanie. – Wstałem, a odsuwane krzesło zgrzytnęło na płytkach posadzki.

      – To nie wystarczy, wasza lordowska mość. – Lena Balem też wstała i wbiła we mnie wzrok. Kierunek spojrzenia podkreślał jej wydatny nos. – Ludzie umierają w tych kopalniach regularnie. Potrzebują przynajmniej odpowiednich kombinezonów ochronnych. Moi ludzie giną od radonu, od promieniowania… mam zdjęcia. – Poszperała chwilę w plikach wydruków na biurku i wyciągnęła błyszczące fotografie pokrytych ranami ciał i chropowatej skóry.

      – Wiem. – Odwróciłem się, a moja straż wystąpiła naprzód, by stanąć po moich bokach. Czułem na udzie dotyk paradnego sztyletu. Miałem w tej chwili wrażenie, że ta kobieta mogłaby mnie zaatakować. W obecności mego ojca nigdy nie ośmieliłaby się tak zachować. Okazałem się zbyt miękki. Ojciec kazałby ją wychłostać i nagą wystawić w dybach na głównej ulicy w Meidui. Crispin stłukłby ją osobiście.

      Ja po prostu wyszedłem.

* * *

      – Sukces, mój panie? – zapytała młoda porucznik, gdy latacz wzbił się w powietrze, zostawiając za sobą zabudowania Gildii w dolnej części miasta, pod wapiennymi klifami.

      Wznieśliśmy się powoli nad pokryte dachówką dachy i wysokie wieże Dolnego Miasta, aby włączyć się w rzadki powietrzny ruch. Pod nami miasto Meidua rozwijało się wzdłuż brzegu morza jak anatomiczny rysunek pod potężnym akropolem, na którym moi przodkowie wznieśli starożytną twierdzę naszego domu.

      Spojrzałem na nią i pokręciłem głową.

      – Obawiam się, że nie, Kyro.

      Wahadłowiec przelatywał właśnie nad pióropuszem białej piany wznoszącym się nad przybrzeżną elektrownią atomową, kiedy lecieliśmy szerokim łukiem nad wodą, żeby zbliżyć się do Diablej Siedziby od wschodu. Na szczycie akropolu z białego kamienia czarny granit kurtynowego muru i gotyckich wież za nim wysysał szare światło słoneczne i wydawał się zupełnie nie na miejscu na tym wapiennym urwisku, jakby jakaś nieludzka moc wyrwała z serca planety osmalone od żaru kamienie.

      – Przykro to słyszeć, sire. – Kyra wsunęła brązowy lok pod brzeg lotniczej czapki.

      Spojrzałem ukradkiem na dwoje peltastów siedzących na tylnym siedzeniu małego wahadłowca, czując na sobie ich spojrzenia.

      Wychylając się w zapiętych pasach do przodu, powiedziałem:

      – Jesteś z nami już od dość dawna, prawda, pani porucznik?

      – Tak, sire – odkrzyknęła przez ramię, zerknąwszy krótko w moją stronę. – To

Скачать книгу