Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pożeracz Słońc - Christopher Ruocchio страница 8

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio s-f

Скачать книгу

coś w moim głosie kazało jej mieć się na baczności. Może akcent. Często mi powtarzano, że mówię jak złoczyńca w eudorańskiej operze.

      – Chciałam latać, sire.

      – Zatem cieszę się, że ci się udało. – Nie mogłem dłużej koncentrować się na jej twarzy. Zarumieniłem się i spojrzałem przez okno na miasto – moje miasto – chłonąc jego ruch, sposób, w jaki ulice tworzyły pajęczą sieć na urwiskach ponad powierzchnią morza, a poniżej Diablej Siedziby. Widziałem szarozieloną kopułę siedziby Zakonu z jej dziewięcioma minaretami mierzącymi w niebo jak lance oraz, na drugim końcu głównej ulicy, wielką elipsę cyrku, dziś dostępnego dla motłochu. – Jakie to piękne. – Wiedziałem, że bredzę, ale uznałem, że pomoże to odciągnąć moje myśli od tego, ku czemu właśnie zmierzały: mego ojca i gości Mandari, których chciał ode mnie odizolować. Pomyślałem o Crispinie i jego krzywym uśmiechu. – Nie ma się czego obawiać.

      – Tylko innych lataczy, wasza lordowska mość. – Zauważyłem, jak unoszą się lekko kąciki jej ust, dostrzegłem błysk białych zębów. Uśmiechała się.

      – Tak, oczywiście. – Też się uśmiechnąłem.

      – Latasz, sire? – zapytała i zaraz dodała grzecznie: – Jeśli wasza lordowska mość nie ma nic przeciwko temu pytaniu.

      Obróciwszy się w fotelu, spojrzałem uważnie na dwoje peltastów siedzących przy rampie wyjściowej w tyle latacza. Ich dłonie w rękawicach trzymały zwisające z szarego sufitu pętle asekuracyjne.

      – Ależ nie mam. I owszem, latam. Nie tak dobrze jak ty. Zapytaj kiedyś o to sir Adriana.

      – Oczywiście zapytam. – Roześmiała się.

      Nie potrafiąc uwolnić się od chmurnego nastroju, który coraz bardziej mnie ogarniał, spojrzałem przez podłogę kabiny i zmieniłem temat:

      – Czy delegacja przybyła już do zamku?

      – Tak, sire – odparła porucznik i skierowała latacza stromo w dół. Zeszliśmy poniżej korony urwisk, gdzie kończyła się lita skała, a zaczynał importowany granit. Zawsze gdy patrzyłem na to prastare miejsce z dołu, jak teraz, wyobrażałem sobie uderzenie pioruna. – Już parę godzin temu.

      Tego właśnie się spodziewałem i obawiałem: zanosiło się na to, że ceremonia mnie ominie.

      – Co robi twój ojciec, Kyro? – Nie zamierzałem wypowiedzieć tych słów, po prostu mi się wymknęły; drobiazg, ale niebezpieczny.

      – Sire?

      – Twój ojciec – powtórzyłem. – Czym się zajmuje?

      – Pracuje przy sieci oświetleniowej miasta, sire.

      Moje usta rozchyliły się i wypowiedziały kiepski żart:

      – Nie miałabyś ochoty się ze mną zamienić?

* * *

      Zamek w Diablej Siedzibie, wytwór znacznie starszej epoki, sam był większy od miasta, które go otaczało, choć żyło w nim dziesięć razy mniej ludzi niż za jego murami. Kiedy wzniesiono jego pierwsze mury, Solarne Imperium pewnie osiadło na gwiazdach i nic nie sprzeciwiało się jego potędze i majestatowi. Było wówczas jedyną ludzką władzą w kosmosie. Kiedy te cudowne lata gromu i krwi minęły, zamek wciąż stał z gęstwą oskarpowanych wież i natłokiem rzeźbionej kamieniarki, stercząc jak zbutwiałe kości wystające z ziemi na wzgórzach nad Meiduą. Wielka stara forteca była nieduża jak na dzisiejsze standardy. Ogromny donżon, potężny kanciasty stołp z czarnego kamienia wznosił się tylko pięćdziesiąt pięter nad powierzchnią dziedzińca, w którym go osadzono. Wciąż jednak przerastał inne budowle w obrębie zamku, nawet minarety naszej własnej, prywatnej świątyni Zakonu. Mała, dwunastopiętrowa wieża klasztoru scholiastów wyglądała żałośnie w dalekim zakątku pomiędzy ogrodem a murami. Ruszyłem w stronę stołpu podcieniami kolumnady. Obcasy moich butów zastukały na mozaice.

      Zgubiłem dwójkę strażników w hangarze przylotów i zostawiłem Kyrę, aby ukończyła wygaszanie napędu latacza. Nie byłem jednak sam; lekkozbrojni peltaści i wyposażeni w tarcze i ceramiczne pancerze hoplici stali w równych odstępach wzdłuż kolumnady i wielkich schodów prowadzących na wiadukt, który wychodził na plac otaczający podstawę stołpu. Tam otarłem się o tłum umundurowanych logothetów, którzy należeli do służby domowej i zajmowali się administracją naszego kawałka Imperium. Gdybym nawet był zupełnie sam w tym miejscu, to w istocie wcale nie byłbym sam. Kamery zawsze obserwowały uważnie.

      Przeszedłem pod pomnikiem Juliana Marlowe’a – nieżyjącego już od dawna, lecz wciąż siedzącego na koniu z wyzywająco wzniesionym ku niebiosom mieczem – i wszedłem po biegnących łukiem białych marmurowych schodach. Przekroczyłem główną bramę, zatrzymując się na chwilę, aby pozdrowić damę Uma Sylvię, rycerkę-liktorkę trzymającą straż przy drzwiach.

      – Mój ojciec? – rzuciłem, a pytanie zabrzmiało czysto w popołudniowym powietrzu.

      – Wciąż w sali tronowej, paniczu! – odparła Sylvia, nie rozpraszając swej doskonale skoncentrowanej uwagi.

      Przeszedłem po białych płytach posadzki, potem prosto przez miedzianą mozaikę z imperialnym herbem wschodzącego słońca ku wewnętrznym schodom. Czarne chorągwie zwisały ciężko z wysokich ścian, a hałas trąb i tupot stóp dobiegał do mnie echem przez pustą przestrzeń wewnątrz schodów przez trzydzieści z pięćdziesięciu kondygnacji stołpu. Ta szlachetna chorągiew, od zarania dziejów herbowy znak moich ojców, zbrukana teraz moją ręką. Może ją widzieliście? Czarniejsza niż czerń kosmosu, z brykającym czerwonym diabłem trzymającym trójząb, nad którym biegnie napis: Miecz naszym mówcą. Dwa takie ogromne diabły wisiały naprzeciw siebie po bokach okutych żelazem drzwi wiodących do sali mego ojca, pomniejszając optycznie ich ostrołuk i stojących przed nim strażników.

      Dziwna rzecz te drzwi: ich ciężkie skrzydła zrobione były z lanego żelaza i pociągnięte warstwą jakiejś matowej żywicy zabezpieczającej przed rdzą. Każda ich część była trzykrotnie wyższa od człowieka i miała grubość wielu cali, tak że wykonana w reliefie plątanina ludzkich kształtów uwydatniała się czytelnie. Każde skrzydło ważyć musiało wiele ton, ale poruszały się lekko, wyważone dzięki jakiemuś systemowi przeciwwag, i nawet dziecko bez trudu mogło je otworzyć.

      – Lord Hadrian! – powiedział sir Roban Milosh, podejrzanie się zachowujący ciemnoskóry liktor o krótkich kręconych włosach. – Gdzie byłeś, panie?

      Zmrużyłem oczy i przez chwilę próbowałem się opanować, powtarzając sobie w duchu: Gniew oślepia. Gniew oślepia. Do Robana powiedziałem:

      – Zatrzymały mnie sprawy w Gildii Górniczej. Taki był rozkaz ojca. Czy już są w środku?

      – Od dobrych trzydziestu minut.

      Czułem się niezręcznie, świadomy swego niechlujnego wyglądu. Moje długie włosy były w dzikim nieładzie, a oficjalna kurta była wygnieciona i daleka od doskonałości. Mimo to klepnąłem rycerza w ramię.

      – Uznajmy, że mamy za sobą nudniejszą

Скачать книгу