Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 15
Wyjąłem pałasz i salutowałem, a potem pogalopowałem do mej kwatery.
Nowina, iż zostałem wybrany do spełnienia specjalnego polecenia, rozbiegła się błyskawicą po obozie, a moi kochani chłopcy zaczęli nadciągać tłumami, aby mi składać życzenia.
Jeszcze dziś w mych starych oczach stają łzy, gdy przypomnę sobie, jaką dumą napawał ich widok ich pułkownika. I ja byłem z nich dumny. Zasłużyli sobie na dzielnego dowódcę!
Noc zapowiadała się bardzo burzliwa, co właśnie było mi bardzo na rękę. Pragnąłem, aby moja wycieczka utrzymana była w tajemnicy, gdyż naturalnem było, że skoro tylko Anglicy dowiedzą się o mojem posłannictwie, domyślą się natychmiast iż chodzi tu o jakąś bardzo ważną rzecz.
Konia mego zaprowadzono aż za pikiety, niby to do wodopoju, a ja sam udałem się piechotą i tam dopiero wsiadłem na niego.
Od marszałka otrzymałem mapę, kompas i rozkaz zachowania się. Schowałem to wszystko na piersiach i z pałaszem przy boku udałem się w podróż.
Padał lekki deszcz, ciemno było, jak w uchu u murzyna, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że początek nie był bardzo ponętny.
Mimo tego serce mi waliło na myśl o zaszczycie, który mnie spotkał, i o sławie, która mnie nie minie. Ten czyn miał do mego wawrzynowego wieńca dodać nowy listek, który bardzo łatwo moją szablę oficerską mógł zamienić w buławę marszałkowską.
O czem nie marzyliśmy w tych cielęcych latach młodości!
Tej nocy, gdy pędziłem wśród Anglików, nie spodziewałem się wcale, że ja, wybraniec z pośród 60.000 tęgiego chłopa, będę musiał kiedyś wieść marny żywot za sto franków miesięcznej pensji! Młodości moja! Nadzieje moje! Towarzysze moi! Gdzież wy jesteście? Koło się kręci i nie ustaje w biegu!… Wybaczcie mi panowie, ale starość ma zawsze swoje słabostki.
Droga moja prowadziła więc najpierw przez oszańcowania w Torres-Vedras, przez małą rzeczkę, obok jakiejś chłopskiej chałupy, spalonej zresztą i służącej obecnie za drogowskaz, potem przez las młodych drzew korkowych aż do klasztoru św. Antoniego, który tworzył lewą granicę pozycyj angielskich.
Stąd zwróciłem się na południe i jechałem spokojnie przez niziny, gdyż to był właśnie teren, o którym Massena sądził, że jest dla mnie najzupełniej bezpieczny.
Jechałem powoli, gdyż było tak ciemno że nie było widać ręki przed oczyma. W takich wypadkach puszczam koniowi cugle i pozwalam mu samemu szukać sobie drogi. „Woltyżer“ szedł pewnym krokiem naprzód, ja zaś byłem niezmiernie zadowolony, iż znajduję się na jego grzbiecie. Dokoła nie było widać ani jednego światełka.
Jechaliśmy tak ostrożnie przez trzy godziny, aż wreszcie sądziłem, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. Dałem koniowi ostrogi, gdyż o wschodzie słońca chciałem już być przy angielskich tylnych strażach. W okolicy tej znajduje się wiele winnic, tworzących w zimie gładkie powierzchnie i nie stanowiących dla kawalerzysty żadnych przeszkód,
Massena jednak nie docenił przebiegłości naszych wrogów. Nie posiadali jednej linji obronnej, ale trzy, a ta trzecia, przez którą rzekomo przejeżdżałem, była najniebezpieczniejsza.
Jadąc tak, zachęcony dotychczasowem powodzeniem, ujrzałem nagle przed sobą latarkę i spostrzegłem odblask czerwonych mundurów i błyszczących luf karabinów.
– Kto tam? – zawołał jakiś głos.
A co to był za głos! No, no!
Skręciłem na prawo i popędziłem, jak szalony.
Padło za mną może z piętnaście strzałów, a kule świstały mi około uszu, jak bąki.
Nie było to coprawda dla mnie nowością, aczkolwiek nie będę twierdził, jak głupi rekrut, iż była to muzyka aniołów. Ale przynajmniej nie pozbawiała mnie ona nigdy jasnego sposobu myślenia.
Wiedziałem zatem, iż najlepszym środkiem ochronnym przeciwko niej jest tęgi galop konia, że muszę gdzie indziej szukać szczęścia. Objechałem tę linję pikiet, a gdy już nic więcej nie słyszałem, wywnioskowałem bardzo słusznie, iż wydostałem się poza ich obręb.
Przejechałem z pięć mil na południe i od czasu do czasu krzesiłem ogień, aby się zorjentować przy pomocy kompasu.
Wtem… jeszcze teraz mnie serce boli, gdy o tem pomyślę – koń mój bez wydania jakiegokolwiek jęku pada na ziemię martwy!
Nie wiedziałem o tem, że jedna z kul tej przeklętej pikiety dostała mu się do brzucha. Szlachetne zwierzę nie drgnęło nawet, nie okazało po sobie, iż jest rannem, lecz pędziło, dopóki w niem było jeszcze życie.
Przed chwilą jeszcze siedziałem na najszybszym i najszlachetniejszym koniu z armji Masseny, a teraz znalazłem się jako najniedołężniejsza w świecie istota, panowie… huzar na piechotę!…
Co miałem począć w mych butach z cholewami, z ostrogami i pałaszem?
Znajdowałem się dość daleko wśród linij nieprzyjacielskich. Jak się tu dostać zpowrotem?
Ja, Stefan Gerard, nie wstydzę się przyznać panom, że siadłem na moim martwym koniu i w rozpaczy zakryłem twarz rękami.
Na wschodzie zaczęły się już ukazywać pierwsze promienie światła. Za pół godziny nastanie dzień…
Czyż to nie mogło zasmucić żołnierskiego serca, że po przebyciu wszystkich dotychczasowych przeszkód, zależny teraz będę od łaski mych nieprzyjaciół, że posłannictwo moje spełznie na niczem, a ja sam mogę dostać się do niewoli?
Ale odwagi, moi panowie! Nieraz napadają na nas chwile słabości, nawet na najodważniejszych. Ja posiadam jednakowoż duszę jak stalową sprężynę: im więcej ją się przyciska, tem ona więcej odskakuje. Chwilowa rozpacz, a potem zimne zastanowienie się i gorączkowa działalność.
Jeszcze nie wszystko było stracone. Ja, który już tyle przebyłem w mem życiu, przebędę jeszcze i to. Zerwałem się z konia i począłem zastanawiać się, co dalej począć należy.
W pierwszym rzędzie było dla mnie jasnem, że nie mogłem powracać. Nim się przedostanę przez linje nieprzyjacielskie, zrobi się jasny dzień. Musiałem się ukryć za dnia, a gdy się ściemni wieczorem, umykać co sił starczy.
Zdjąłem z mego poczciwego „Woltyżera“ cugle, siodło i czaprak i ukryłem to wszystko w krzakach, aby nikt nie poznał, iż padł tutaj koń francuski. Zostawiłem konia i poszedłem szukać jakiegoś bezpiecznego miejsca, w którem mógłbym był pozostać przez dzień cały.
Na wszystkie strony widziałem ognie obozowe, a dokoła nich kręciły się już jakieś postacie.
Musiałem czem prędzej szukać jakiejś kryjówki, gdyż inaczej byłbym zgubiony.
Ale gdzie ją znaleźć?
Znajdowałem się w winnicy, tyki sterczały wprawdzie jeszcze, ale liści już nie było. To nie była dla mnie kryjówka.