Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 16

Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл

Скачать книгу

dom z długą, niską przybudówką po jednej stronie. Znajdował się on na miejscu krzyżowania się trzech dróg, było więc jasnem, iż była to jakaś osada albo gospoda.

      W oknach było jeszcze ciemno, a wszystko znajdowało się jeszcze w głębokim śnie. Wyobrażałem sobie, że taka wygodna kwatera musi być bezwarunkowo zamieszkała i to prawdopodobnie przez wyższych oficerów.

      Zrobiłem już nieraz doświadczenie, że w najbliższem sąsiedztwie niebezpieczeństwa człowiek jest najbezpieczniejszy, to też nie myślałem wcale wyrzec się tego schroniska.

      Niski budynek był prawdopodobnie stajnią. Ponieważ drzwi nie były zamknięte, wsunąłem się tam. Było tam pełno bydła i owiec, które umieszczono tutaj, aby je uchronić przed pazurami maroderów. Drabinka prowadziła na górę. Wszedłem po niej i ukryłem się wygodnie w sianie. Strych posiadał małe okienko, z którego mogłem patrzeć na front gospody i na drogę. Czekałem w mej kryjówce, co się stanie.

      Pokazało się, iż moje przypuszczenie, że tu mieszkają wyżsi oficerowie, jest słuszne.

      Zaraz po wschodzie słońca ukazał się dragon angielski z raportem, a od tej chwili zaczęło być gwarno, jak w ulu. Oficerowie odjeżdżali i przyjeżdżali. Słyszałem ciągle ten sam okrzyk:

      – Sir Stapleton – sir Stapleton!

      Było dla mnie niewymownie przykrem leżeć tutaj i patrzeć, jak gospodarz wynosił oficerom coraz to nowe butelki. Ale bawiło mnie patrzeć na ich świeże, wygolone, bez troski twarze i wyobrażać sobie, jakieby zrobili miny, gdyby się dowiedzieli niespodzianie, jaka sławna osobistość znajduje się w ich bezpośredniem pobliżu. Gdy tak patrzyłem, przedstawił się moim oczom widok, który mnie wprawił w zdumienie.

      To są bezczelnie zuchwali ludzie, ci Anglicy, panowie. Jak sądzicie, co uczynił lord Wellington, gdy go powstrzymał Massena i nie mógł się ruszyć ze swą armią?

      Nie zgadniecie. Myślicie może, że popadł w wściekłość, albo rozpacz, że zwołał swoje wojska i wygłosił do nich płomienną przemowę, przypomniał im ich ojczyznę i sławną przeszłość i odważył się na stanowczą bitwę?

      Nie, tego mylord nie zrobił. Wysłał natomiast do Anglji szybki okręt, kazał sobie przysłać sforę ogarów i urządzał sobie z swymi oficerami polowania na lisy. Za szańcami w Torres-Vedras polowali ci warjaci trzy razy w tygodniu na lisy. Słyszeliśmy już o tem w obozie, ale teraz przekonałem się na własne oczy, że to jest prawda.

      Przez drogę szła ta sfora z trzydziestu do czterdziestu psów biało-bronzowych, a każdy z nich trzymał ogon pod tym samym kątem, jak stara gwardja swoje bagnety! Na Boga wspaniały to był widok! Obok psów jechało konno trzech mężczyzn w wysokich czapkach i czerwonych frakach, co oznacza u nich myśliwych.

      Poza sforą posuwało się mnóstwo jeźdźców w najrozmaitszych uniformach; jechali po dwóch, po trzech, rozmawiali wesoło i śmiali się. Jechali truchtem, pomyślałem sobie więc, iż gonią jakiegoś bardzo powolnego lisa. Ale to już było ich rzeczą, nie moją. Niezadługo przemknęli obok mego okna i zniknęli mi z oczu. Czekałem i uważałem, czy nie nadarzy mi się jaka sposobność.

      Nie trwało długo, a zjawił się oficer w niebieskim uniformie, podobnym do tych, które nosi nasza artylerja konna. Pędził drogą. Był to silny, starszy człowiek, a po obu bokach twarzy miał siwe kotlety.

      Zatrzymał się i zaczął rozmawiać z oficerem ordynansowym od dragonów, który czekał na niego przed gospodą. Teraz dopiero przekonałem się, jak mi się przydał język angielski, którego się kiedyś uczyłem.

      Zrozumiałem każde słowo z ich rozmowy.

      – Gdzie jest „meet?“ – zapytał oficer.

      Wyobrażałem sobie, że ma apetyt na befsztyk, ale ponieważ drugi odpowiedział, iż wpobliżu Altary, spostrzegłem, iż tu o jakąś miejscowość chodzi.

      – Spóźniłeś się pan, sir Jerzy – rzekł oficer ordynansowy.

      – Tak, miałem radę wojenną. Czy sir Stapleton Cotton już pojechał?

      W tej chwili otworzyło się okno, a z niego wyjrzał przystojny młody człowiek w wspaniałym uniformie.

      – Hallo! Murray! – zawołał – ta przeklęta pisanina zatrzymała mnie, ale zaraz się udam za wami!

      – Dobrze, Cotton! Ja się już spóźniłem, a tymczasem pojadę powoli naprzód.

      – Każ mi pan przyprowadzić konia – rzekł młody generał z okna do oficera ordynansowego.

      Starszy oficer tymczasem pojechał dalej.

      Ordynans pojechał do oddalonej cokolwiek stajni, a po chwili ukazał się ładny chłopak z angielską kokardą u czapki, prowadząc… moi panowie, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jaką doskonałość może osiągnąć koń, skoro nie widzieliście angielskiego rumaka pełnej krwi.

      Było to wspaniałe zwierzę. Ogier, wielki, szeroki, silny, a przecież elegancki i wdzięczny, jak sarna. Czarny, jak kruk, a ta grzywa, te piersi, te nogi… jakże to panom opisać? Skóra jego świeciła się w słońcu, jak polerowany mahoń, zaczął tańczyć trochę, a jak ślicznie nogi zbierał, wstrząsając grzywą i rżąc z niecierpliwości!

      Nigdy w życiu nie widziałem już takiego połączenia siły, piękności i wdzięku. Nieraz łamałem sobie głowę nad tem, jak mogli angielscy huzarzy w bitwie pod Astorgą przejechać się po naszych szaserach gwardji, ale nie dziwiłem się już wcale, gdy zobaczyłem konie angielskie.

      Przy wejściu do gospody umieszczone było kółko, aby można było przywiązać do niego konie. Chłopak przywiązał też konia i wszedł do domu. Natychmiast poznałem, iż szczęście samo mi się pcha w ręce. Skoro się tylko znajdę w siodle, to już nie lada kto mi dojedzie. Nawet „Woltyżer“ nie mógł wytrzymać porównania z tym wspaniałym ogierem.

      Myśleć i działać – to u mnie jedno. W jednej chwili zbiegłem po drabinie i byłem przy drzwiach w stajni. Jeszcze chwila, a miałem już cugle w ręku. Skok i siedziałem w siodle. Ktoś za mną wołał – nie wiem, czy to pan, czy też jego służący. Co mnie ich krzyk obchodził?

      Dałem koniowi ostrogi, zaczął też pędzić w takich szalonych skokach, że tylko taki jeździec, jak ja, mógł sobie z nim dać radę. Puściłem mu cugle i pozwoliłem pędzić, dokąd chciał, wszystko mi było jedno, gdzie, byle tylko jak najdalej od tej gospody.

      Pędziliśmy przez winnice, a w kilka minut potem moi prześladowcy znajdowali się już o kilka mil za mną. W tem szerokiem polu nie mogli rozpoznać, w którym kierunku się zwróciłem. Wiedziałem, że uciekłem, to też wyjechałem na szczyt niewielkiego pagórka, wyjąłem z kieszeni ołówek i notes i zacząłem zdejmować szkic terenu i obozów, jak tylko mogłem sięgnąć wzrokiem.

      Kosztowny to był koń, na którym siedziałem, ale rysować na jego grzbiecie nie było tak łatwem; strzygł uszami, kręcił się i rżał. Z początku nie wiedziałem, co to ma znaczyć, ale wkrótce spostrzegłem, iż czynił to tylko wtedy, gdy do jego uszu dolatywało z pobliskiego lasku jakieś wołanie:

      – Yoy, yoy, yoy!

      Wreszcie ten szczególny krzyk zmienił

Скачать книгу