Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 18
Ale nie chcieli mnie tak łatwo wypuścić, ci eleganccy myśliwi na lisy. Teraz ja stałem się lisem i rozpoczęła się na nowo gonitwa po równinie.
Dopiero w chwili, gdy zacząłem jechać ku obozowi, musieli poznać, że byłem Francuzem, i oto całe towarzystwo zaczęło pędzić za mną.
Dognaliśmy na odległość strzału do naszych straży przednich, zanim zaprzestali ścigania mnie. Ale i wtedy jeszcze zatrzymywali się grupami i nie chcieli zawrócić, lecz wołali mnie i wznosili ręce do góry.
Nie, panowie, nie sądzę, aby to były uczucia wrogie. Raczej przypuszczam, iż były to wyrazy zachwytu, iż posiadali tylko jedno pragnienie, aby tego obcego, który się tak dzielnie i tak po rycersku spisał, ująć w swoje ramiona.
Jak brygadier uratował armię
Opowiadałem wam już, panowie, jak Anglicy przez sześć miesięcy, od października 1810 do marca 1811, trzymali nas w szachu w swych oszańcowaniach pod Torres-Vedras. W tym czasie polowałem także z nimi na lisy i pokazałem im, że ze wszystkich sportowców żaden nie może się zmierzyć z huzarem Conflansa.
Gdy jeszcze z ociekającym krwią lisa pałaszem wpadłem w nasze szeregi, straże przednie, które widziały mój czyn, wybuchnęły burzą okrzyków i oklasków, a to samo robili i Anglicy, tak, że posiadłem oklask obu armij.
Łzy mi stanęły w oczach, gdy ujrzałem, że osiągnąłem podziw tylu dzielnych ludzi. Ci Anglicy są wspaniałomyślnymi przeciwnikami.
Jeszcze tego samego wieczora przybył pakiet pod białą flagą; adres brzmiał: „Do oficera huzarów, który zabił lisa“. Znalazłem w nim obie połowy lisa, tak, jak go pozostawiłem. Do tego dołączony był krótki, ale serdeczny list, jak to jest zwyczajem u Anglików.
Napisane w nim było, iż ponieważ zarżnąłem lisa, przeto muszę go też zjeść. Nie mogli przecież wiedzieć, iż my Francuzi lisów nie jadamy, ale zawsze dowodziło to pragnienia, aby ten, który uzyskał honor w polowaniu, miał także udział w zdobyczy.
Francuz pod względem uprzejmości nie da się prześcignąć nikomu, dzielnym myśliwym odesłałem zatem zdobycz zpowrotem i prosiłem ich, aby przy najbliższem śniadaniu pieczeń lisa zdobiła ich stół i smakowała im dobrze. Tak rycerscy wrogowie, postępują między sobą w wojnie.
Z wyprawy mojej przywiozłem z sobą dokładny plan stanowisk angielskich i jeszcze tego samego wieczora przedłożyłem go marszałkowi Massénie.
Spodziewałem się, iż na podstawie mego planu przejdzie zaraz do ataku, ale rozmaici marszałkowie czubili się między sobą, warczeli i kłapali na siebie zębami, jak głodne psy.
Ney nienawidził Massény, Masséna nienawidził Junota, a Soult nienawidził ich wszystkich. Z tego powodu nie przedsięwzięto nic.
Prócz tego żywność stawała się coraz szczuplejsza, a nasza wspaniała kawalerja niszczała wskutek braku furażu. Nim się skończyła zima, wyjedliśmy całą okolicę tak, iż nam samym nie pozostawało nic do jedzenia, aczkolwiek naszych ludzi wysyłaliśmy na wszystkie strony za prowjantem.
I dla najdzielniejszych z nas stało się jasnem, że nastała chwila odwrotu. Ja sam, panowie, byłem tego zdania.
Ale ten odwrót nie był taki łatwy. Nietylko iż wojska nasze z powodu braku żywności były osłabione i znużone nieustannem czuwaniem, ale nieprzyjaciel wskutek naszej długiej bezczynności zyskał na odwadze.
Wellingtona nie obawialiśmy się tak bardzo. Poznaliśmy go coprawda, jako bardzo dzielnego i rozważnego dowódcę, ale brakowało mu przedsiębiorczości. Prócz tego w tym pustym kraju nie mógł nas dość szybko i energicznie ścigać.
Ale na skrzydłach i na tyłach naszej armji zebrały się nieprzeliczone masy milicji portugalskiej, zbrojnych chłopów i gerylasów. Banda ta trzymała się przez całą zimę w przyzwoitej odległości, ale teraz, gdy konie nasze zaledwie powłóczyć mogły nogami, otaczały nasze straże przednie, jak bąki, a życie człowieka, który dostał się w ich ręce, nie było warte szeląga.
Mógłbym wam, panowie, wymienić nazwiska kilkunastu oficerów, schwytanych wówczas przez nich, a z których każdy mógł jeszcze mówić o szczęściu, gdy jakaś kula z poza skały lub urwiska przeszyła jego głowę lub serce.
Niektórzy z nich zginęli tak straszną śmiercią, iż o ich zgonie nie wolno było nawet zawiadomić ich najbliższych krewnych. Wypadki takie zdarzały się tak często, a działały tak silnie na żołnierzy, iż żaden nie odważył się opuszczać obozu.
Słynne były okrucieństwa przywódcy gerylasów, zwanego Manuelo, z przydomkiem „Uśmiechnięty“; napawały one naszych ludzi ogromnym strachem.
Był to gruby, tłusty chłop o jowjalnym wyglądzie, który z zuchwałą bandą czyhał na naszem lewem skrzydle w górach. Okrucieństwa i bezeceństwa tego opryszka zapełniłyby same całą książkę, posiadał bowiem wielką władzę, a umiał swych bandytów tak zorganizować, że dla nas było prawie niemożliwem przedostać się przez jego terytorjum. Dokonał tego przy pomocy nadzwyczaj surowej dyscypliny i pod groźbą najsurowszych kar.
Temi środkami uczynił swą bandę postrachem nieprzyjaciela, a osiągnął przez to kilka niespodziewanych wyników, jak to zaraz panom opowiem. Kazał przecież osmagać swego własnego porucznika – ale o tem później. Odwrót połączony był z wielu trudnościami, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że innego wyjścia niema.
Masséna kazał więc wysłać wszystkie bagaże z swej głównej kwatery Torres-Novas do Coimbry, pierwszego ufortyfikowanego miejsca na swej linji komunikacyjnej. Nie mogło się to stać bez zwrócenia uwagi, to też gerylasi zaczęli się coraz więcej zbliżać do naszych skrzydeł.
Jedna nasza dywizja, Clauzela, z brygadą kawalerji pod Montbrunem znajdowała się daleko na południu od rzeki Tajo, a trzeba ich było koniecznie zawiadomić o naszym zamierzonym odwrocie, gdyż inaczej pozostaliby bez obrony w samym środku kraju nieprzyjacielskiego.
Byłem bardzo zaciekawiony, jak sobie Masséna z tem poradzi i co pocznie, gdyż zwykli kurjerzy nie byliby się przedostali, a mniejsze oddziały byłyby z pewnością zniesione.
W jakikolwiek sposób trzeba ich było jednak zawiadomić, inaczej bowiem Francja byłaby o czterdzieści tysięcy ludzi uboższa.
Pomyślałem wkońcu o tem, iż ja, pułkownik Gerard, będę miał zaszczyt dokonania czynu, który w życiu każdego innego człowieka stanowiłby koronę jego sławy, a który i w mem pełnem chwały istnieniu stoi na pierwszem miejscu.
Należałem wówczas do sztabu Massény. Miał jeszcze dwóch innych oficerów do swego rozporządzenia, również bardzo dzielnych i bardzo inteligentnych. Jeden nazywał się Cortex, drugi zaś Duplessis. Co do wieku, byli ode mnie starsi, ale pod każdym innym względem młodsi.
Cortex był małym, czarnym osobnikiem, nadzwyczaj żywym i chyżym. Był to bardzo dzielny żołnierz, ale wskutek swej zarozumiałości nie do użytku. Według swego własnego zdania, był on pierwszym żołnierzem w armji.