Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 19
Następnej nocy około godziny dwunastej stałem przed głównym namiotem. Masséna wyszedł i stał pół godziny na jednem i tem samem miejscu bez ruchu, patrząc ze skrzyżowanemi na piersiach ramionami przed siebie na wschód. Stał taki zimny i wyprężony, że otuloną w płaszcz tę postać w trójgraniastym kapeluszu można było uważać za jakiś posąg.
Na co patrzył, nie mogłem przeczuwać; wreszcie jednak wyrzucił z siebie straszne przekleństwo, odwrócił się, wszedł do namiotu i zaciągnął gwałtownie za sobą zasłonę.
Nazajutrz rano Duplessis, drugi adjutant, miał już z samego rana jakąś rozmowę z marszałkiem, po której nie było widać ani jego, ani jego konia.
Następnej nocy czuwałem w przedpokoju, Masséna przeszedł obok mnie, a ja spostrzegłem przez otwór, iż patrzył znowu na wschód, tak samo, jak poprzedniej nocy. Stał znowu pół godziny, jak czarny cień w ciemności. Następnie zawrócił, zaklął i poszedł do siebie.
Już zazwyczaj był starym mrukiem, ale gdy mu się coś nie udawało, mógł wpaść w taką wściekłość, jak cesarz sam.
Słyszałem, jak klął przez całą noc, tupał nogami ze złości, ale mnie nie wołał, a znałem go za dobrze, aby stanąć przed nim nie zawezwany.
Nazajutrz rano przyszła na mnie kolej, gdyż byłem jedynym adjutantem, który mu pozostawał. Byłem jego ulubionym adjutantem. Dzielnego żołnierza lubił zawsze. Zdaje mi się, że tego rana, gdy mnie do siebie zawezwał, łzy stały w jego czarnych oczach.
– Gerard! – rzekł. – Chodźno pan tutaj!
Uchwycił mnie, jak przyjaciela, za ramię i podprowadził mnie ku oknu, wychodzącemu na wschód. Pod nami znajdował się obóz piechoty, poza nim była kawalerja z długiemi szeregami poprzywiązywanych koni, dalej łańcuchy straży przednich, a za tem wielka, poprzecinana winnicami, równina. Poza równiną wznosił się łańcuch wzgórz, z którego wystawał silnie jeden wierzchołek. U stóp tych wzgórz rozścielał się las. Do tych wzgórz prowadziła jedna jedyna szeroka droga.
– To jest Sierra de Merodal – rzekł Masséna, wskazując na łańcuch wzgórz. – Czy widzisz pan tam co na górze?
Odpowiedziałem, iż nic dostrzec nie mogę.
– A teraz? – zapytał, podawszy mi swoje szkła.
Przy pomocy szkieł rozpoznałem na szczycie największej góry jakieś małe wzniesienie, kupę kamieni, czy drzewa.
– To, co pan widzisz – objaśniał Masséna – to stos drzewa, który ma służyć jako sygnał ogniowy. Ułożono go, gdy kraj znajdował się jeszcze w naszem posiadaniu, a teraz, gdy się tutaj już dłużej utrzymać nie możemy, znajduje się jeszcze na nasze szczęście na swojem miejscu. Ten stos musi być dzisiejszej nocy podpalony, Gerard. Tego żąda od nas Francja tego żąda cesarz, tego żąda armja! Dwóch pańskich kolegów udało się tam już w tym celu, ale żaden z nich nie dotarł do szczytu. Dziś kolej przypada na pana, a mam nadzieję, iż pan będziesz miał więcej szczęścia.
Nie przystoi dla żołnierza pytać się o powody rozkazu, dlatego też chciałem już wychodzić, gdy marszałek położył mi rękę na ramieniu i zatrzymał mnie.
– Powiem panu wszystko – rzekł – abyś pan wiedział, dla jak wielkiego zadania narażasz pan swoje życie. O pięćdziesiąt mil na południe od nas po drugiej stronie Tajo znajduje się generał Clausel ze swem wojskiem. Obóz jego rozłożony jest wpobliżu góry Sierra d’Ossa. Na szczycie tej góry rozłożony jest również stos, a przv nim stoi warta. Umówiliśmy się, że jeżeli o północy zobaczy nasz ogień, da w odpowiedzi sygnał swoim ogniem i natychmiast rozpocznie odwrót ku głównej armji. Jeżeli nie wyruszy natychmiast, będzie musiał pozostać. Już od dwóch dni staram się o danie mu umówionego sygnału. Dziś musi go otrzymać, gdyż inaczej armja jego pozostanie i będzie rozbita w puch.
Panowie, serce zaczęło mi walić, jak młotem, z dumy i radości, gdy się dowiedziałem, jak zaszczytnem zadaniem los mnie obdarzył! Gdy powrócę z życiem, do mego wieńca wawrzynowego przybędzie znowu jeden listek. Gdybym jednak zginął, to śmierć moja byłaby godną mej karjery.
Nie rzekłem ani słowa, ale sądzę, iż wszystkie te szlachetne myśli odbiły się na mojej twarzy, gdyż Masséna pochwycił moją rękę i uścisnął ją serdecznie.
– Tam jest wzgórze i tam jest stos – rzekł. – Między nim a panem znajduje się tylko ten przeklęty gerylas ze swymi opryszkami. Większego oddziału w tym celu wysłać nie mogę a mały spostrzeżonoby i zniesiono. Poruczam więc to zadanie panu samemu. Wykonaj je pan, jak sam uważasz najlepiej, ale pragnę dziś o dwunastej w nocy zobaczyć ten płonący stos na szczycie.
– Gdyby nie płonął – odparłem – w takim razie proszę pana, mój marszałku, postarać się o to, aby moje rzeczy zostały sprzedane, a pieniądze odesłane mej matce.
Przyłożyłem rękę do czaka i zrobiłem zwrot w lewo wtył. Serce mi rosło na myśl o czynie, który mnie czekał.
Siedziałem przez pewien czas w moim pokoju, aby się dobrze zastanowić nad tem, w jaki sposób najlepiej dokonać tej rzeczy. Fakt, iż ani Cortexowi, ani Duplessisowi, dwum bardzo energicznym i dzielnym oficerom, to się nie udało, dowodził, iż gerylasi pilnie czuwali nad okolicą.
Według mapy obliczyłem sobie odległość do szczytu góry. Miałem przed sobą dziesięć mil równiny, zanim dostanę się do łańcucha gór. U stóp jego znajdował się las, może na trzy do czterech mil szeroki, a poza nim dopiero wznosiła się góra, coprawda nie bardzo wysoka, ale nie przedstawiająca dla mnie żadnej ochrony. To były trzy etapy mej wyprawy.
Wydawało mi się, że gdy dostanę się do chroniącego mnie lasu, wszystko inne będzie łatwem do zrobienia, gdyż mogłem się ukryć w cieniu lasu, a gdy się ściemni, wdrapać się dopiero po gołej górze do szczytu. Od ósmej do dwunastej miałem cztery godziny czasu. Pozostawało mi więc dokładne zastanowienie się nad pierwszą częścią wyprawy.
Przez tę równinę prowadziła ta nęcąca biała droga, a przypomniało mi się, iż moi towarzysze pozabierali ze sobą konie. To było z pewnością ich nieszczęściem, gdyż dla opryszków nie było nic łatwiejszego, jak czuwanie nad tą drogą i napadanie przejeżdżających z zasadzki.
Nie sprawiałaby mi trudności jazda przez pola, naprzełaj, zwłaszcza, iż posiadałem wtedy dwa doskonałe konie, Violettę i Rataplana, dwa najlepsze skoczki w całej armji, a oprócz tego jeszcze doskonałego karego, angielskiego ogiera od barona Cottona.
Po długiem zastanawianiu się jednakże, postanowiłem udać się piechotą, gdyż wtedy będę mógł lepiej wyzyskać każdą szansę, która mi się nadarzy.
Na mój mundur huzarski zarzuciłem zatem płaszcz, a na głowę wsadziłem szarą czapkę, jaką się nosi przy furażowaniu.
Dziwicie się panowie może, dlaczego nie przebrałem się za chłopa, ale mogę wam na to powiedzieć tylko, panowie, że człowiek honoru niechętnie umiera śmiercią szpiega. To zawsze różnica, czy kogoś zamordują, czy też