Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard - Артур Конан Дойл страница 3
– Masz go? – zapytał jakiś głos po włosku.
Potwór, który miał mnie w swojej mocy, roześmiał się głośno i nogą kopnął worek, w którym byłem zaszyty.
– Tam jest – odparł.
– Już czekają.
– Weźcie go! – rzekł mój rabuś.
Podniósł mnie, wstąpił na kilka schodów i rzucił mnie na bardzo twardą podłogę, aż mi wszystkie kości zatrzeszczały. Następnie zawarto i zamknięto bramę.
Byłem zatem więźniem w tym domu.
Po zamęcie, jaki po mojem przybyciu powstał, poznałem, że musi się dokoła mnie znajdować porządna kupa ludzi. Rozumiem daleko lepiej po włosku, niż mówić umiem, to też pojąłem doskonale, o czem mówią.
– Przecie go nie zabiłeś, Matteo?
– A cóżby to szkodziło, gdybym był tak uczynił?
– Na Boga, byłbyś musiał odpowiadać za to przed trybunałem!
– Przecież chcą go zabić, prawda?
– To prawda, ale przecież nie jest naszą rzeczą psuć komuś interes!
– Bądźcie spokojni, żyje. Umarli nie gryzą, a ja poczułem doskonale jego zębiska na mojej ręce, gdy mu zarzucałem worek na głowę.
– Ależ on leży bardzo spokojnie.
– Otwórzcie worek, to się najlepiej przekonacie, czy jeszcze żyje.
Rozluźniono sznur i zdjęto ze mnie worek. Leżałem z zamkniętemi oczyma nieruchomo na ziemi.
– Dla Boga, Matteo, skręciłeś mu kark!
– Ale gdzie tam! Omdlał tylko. Lepiej dla niego, gdy już nie wróci do przytomności.
Czułem, że się ktoś dobiera do mnie.
– Matteo ma słuszność – odezwał się jakiś głos. – Serce wali mu jak młotem. Dajcie mu spokój, zaraz przyjdzie do siebie.
Przeczekałem jeszcze chwilę, a potem odważyłem się unieść powieki.
Z początku nie mogłem widzieć nic, gdyż za długo pozostawałem w ciemnościach, a w obecnem miejscu mego pobytu było też dość ciemno. Wkrótce jednak przekonałem się, iż miałem nad sobą jakieś sklepienie, przyozdobione wyobrażeniami bogów i bogiń.
Nie mogła to być więc jaskinia łotrów, zawleczono mnie raczej do jakichś podziemi weneckiego pałacu.
A potem powoli i ukradkiem rzuciłem okiem na drabów, stojących dokoła mnie. Zauważyłem mego gondoljera, brunatnego draba, a dalej małego, wątłego człowieka, który miał rozkazującą minę i trzymał w ręku pęk kluczy, a wreszcie dwóch wysokich, młodych lokajów w liberji. Z ich rozmowy wniosłem, iż ten z kluczami był dozorcą, któremu podlegali wszyscy inni.
Było ich zatem czterech, ale tego słabeusza nie można było liczyć. Gdybym był miał broń przy sobie, śmiałbym się serdecznie z takich przeciwników, ale w walce na pięści nie miałem żadnych szans z jednym, Ć cóż dopiero z czterema! Musiałem się zatem zdać na głowę, a nie na pięść.
Rozejrzałem się za jakiemś wyjściem i niespostrzeżenie poruszyłem głową; aczkolwiek uczyniłem to bardzo ostrożnie, to przecież ruch ten spostrzeżono.
– Chodź pan! Obudź się pan! Obudź się pan! – zawołał klucznik.
– Wstawaj, mały Francuziku! – mruknął gondoljer. – Marsz! Wstawaj! – a do tego drugiego wezwania dodał bardzo bolesne kopnięcie nogą.
Jeszcze nigdy żaden człowiek nie wypełnił tak szybko rozkazu, jak go wówczas wypełniłem, panowie! W jednej chwili zerwałem się na obie nogi i zacząłem uciekać wtył. Pędzili za mną, jak psy gończe za lisem; skręciłem na lewo w jakiś korytarz, potem jeszcze raz na lewo i znalazłem się znowu w tem samem miejscu, skąd się wyrwałem.
Już mnie chwytali prawie, nie miałem czasu do namysłu, wbiegłem na schody, ale schodziło właśnie dwóch mężczyzn naprzeciwko mnie, zawróciłem i rzuciłem się ku drzwiom, przez które mnie przetransportowano, ale nie mogłem odsunąć ciężkich zasuw.
Gondoljer rzucił się na mnie ze sztyletem, ale dałem mu takiego kopniaka w brzuch, że padł na ziemię, a sztylet wypadł mu z rąk. Nie miałem czasu go podnieść, gdyż obsiadło mnie już pół tuzina tych włoskich psów.
Gdy wymykałem się między nimi, podstawił mi klucznik nogę, wywaliłem się więc na ziemię, powstałem jednak z szybkością błyskawicy, przerżnąłem się przez nich, wyrwałem się z ich rąk i rzuciłem się na drzwi, znajdujące się na drugim końcu podziemia. Dopadłem ich w sam czas, wydałem okrzyk triumfu, gdy nacisnąłem klamkę, a one się otworzyły. Byłem uratowany! Zapomniałem jednak, w jakiem szczególnem znajduję się mieście. Każdy dom jest wyspą.
Gdy otworzyłem drzwi i chciałem wypaść na ulicę, spostrzegłem w świetle z kurytarza przed sobą cichą, czarną wodę, sięgającą aż do najwyższego stopnia. Cofnąłem się przerażony, a moi prześladowcy znaleźli się tuż przy mnie. Nie tak łatwo jednak schwytać mnie, panowie!
Znowu przy pomocy kułaków i kopniaków zdobyłem sobie drogę, aczkolwiek pęk włosów musiałem zostawić w ręku jednego z tych drabów.
Mały dozorca walił mnie kluczami, szarpano mnie i darto w kawały, ale się przecież wydobyłem. Wpadłem znowu na schody, wywaliłem na górze jakieś wielkie drzwi, które mi zagradzały drogę, i przekonałem się wkońcu, że wszystkie moje usiłowania były daremne.
Komnata, do której wpadłem, była wspaniale oświetlona. Potężne kolumny ze złoconemi kapitelami, pomalowane ściany i sufit – wszystko przemawiało za tem, iż znajduję się w wielkiej sali jakiegoś słynnego pałacu weneckiego.
W tem szczególnem mieście znajdują się setki takich pałaców, z których każdy zawiera w sobie sale, mogące się mierzyć z Louvrem lub Wersalem.
W środku tej wielkiej sali znajdowało się wzniesienie, na którem w półkolu dokoła jakiegoś ołtarza siedziało dwunastu mężów w czarnych togach i czarnych zawojach na głowach.
Oddział zbrojnych – drabów z pod ciemnej gwiazdy – stał przy drzwiach, a wśród niego młody człowiek, z wzrokiem, utkwionym w ołtarz, młodzieniec w uniformie naszej lekkiej piechoty.
Odwrócił się ku mnie – poznałem go natychmiast.
Był to kapitan Auret z siódmego pułku, młody Baskijczyk, z którym podczas tej zimy wypiłem niejedną szklankę wina, lepszego, jak to, panowie!
Był blady, jak ściana, ale trzymał się dzielnie wobec otaczających go zbójów.
Nie