Gwiazdy Oriona. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gwiazdy Oriona - Aleksander Sowa страница 5
– Zimno.
– Zamknij mordę, cholerny bękarcie! – Jej dłoń ląduje na moim policzku.
Upadam, uderzam głową w nagrobek.
– Przepraszam, synku. Przepraszam, kochany... – powiedziała pewnie tamtego jesiennego dnia, ale nigdy nie wybaczyła mi śmierci swojego pierwszego dziecka.
Jedna z teorii psychologicznych głosi, że nie pamiętamy pierwszych trzech lat życia między innymi dlatego, że nie posługiwaliśmy się w tym czasie mową, a człowiek zapamiętuje to, co potrafi opisać słowami. Albo to nieprawda, albo jestem wyjątkiem.
5
O brzasku tego listopadowego dnia 1990 roku postrzępione chmury od strony Olkusza i Zawiercia straciły nocny stalowoszary kolor. Odcienie szkarłatu, ciemnego różu, minii, maków i mahoniu oświetliły Karola Grzesika. Można byłoby o nim rzec, że jest nawet przystojny z tą swoją twarzą modela, gdyby nie nadwaga. Policjant wysiadł z cichym sapnięciem z nieoznakowanego volkswagena.
– Ale ziąb – rzucił. – Zima idzie.
– Już osiemnasty – odpowiedział Dębski, podając rękę. – Zaraz wigilia i święta.
Grzesik splunął i dmuchnął w dłonie. Dymy z Huty Katowice unosiły się skośnie ku niebu, które z każdą minutą zapalało się żywszą purpurą wschodu słońca.
– Jak ją znaleźliście?
– Rodzina zgłosiła zaginięcie.
– Kiedy?
– Wczoraj.
– Konkretnie kiedy?
– Wczoraj wieczorem – odparł Dębski. – O dwudziestej trzeciej. O północy zaczęliśmy szukać. O pierwszej mieliśmy trupa.
– Szybko – zauważył Grzesik. – Jak się nazywa?
– Ewa Uherek. Ostatni raz widziała ją koleżanka z pracy, tu, niedaleko. – Dębski wskazał ulicę za płotem. – Pożegnała się z nią po zmianie. Obie poszły do domu.
– Uherek nie dotarła?
– Świadek też. Zeznała, że Uherek w szatni przez pomyłkę zabrała jej klucze. Ona po dotarciu do domu znalazła klucze koleżanki w torebce.
– Zamieniły się?
– Na to wygląda. Poszła do niej, ale Uherek w domu nie było. Matka powiedziała, że nie dotarła. Zgłosiły zaginięcie. Zaczęliśmy szukać.
– Tak od razu, nie czekaliście nawet doby?
– Było uzasadnione podejrzenie, że coś się wydarzyło.
Niebo płonęło od Olkusza aż po Tychy. Zimny wiatr sprawiał, że marzli bardziej, niż wskazywał na to termometr.
– Co to za miejsce? Horrory tu kręcą?
– Teraz i tak jest dobrze – odpowiedział Dębski. – Kiedyś śmierdziało stąd na całej dzielnicy. Jak zaczęli budować hutę, trza było ulicę zamknąć. Od tamtej pory zaczęło to podupadać.
Zewsząd otaczały ich opuszczone, zrujnowane budynki mieszkalne i przemysłowe. Grzesik rozejrzał się, jakby szukając w chwiejących się na wietrze rachitycznych brzozach, w pustych oczodołach okien bez szyb, na tle rdzewiejących hal, walcowni i w ruderach, które kiedyś były budynkami administracji, odpowiedzi na pytanie, czy ta zbrodnia ma związek z zabójstwem z Bytomia.
– Mój dziadek tutaj pracował. Ojciec też – powiedział Dębski.
– A pan do resortu poszedł?
– Co mi zostało? Fedrować na grubie, do huty iść, wdychać ołów jak dziad i ojciec. Albo mundur.
– Dawno to już nieczynne?
– W latach siedemdziesiątych wysiedlono ludzi z ulicy, ale zakład działał. Akumulatory przerabiali. Od stanu wojennego nic już tutaj nie ma.
Grzesik ostrożnie posuwał się za przewodnikiem.
– Tak bywa.
– Choć jedna dobra strona wojny z narodem.
Grzesik nie odpowiedział. W grudniu 1981 roku miał dziewiętnaście lat, uczył się w klasie maturalnej i ważył sześćdziesiąt osiem kilogramów zamiast dzisiejszych stu dwunastu. Do milicji wstąpił rok później. Teraz był policjantem. Uznano, że powinien zjawić się na miejscu tej zbrodni, bo ona może mieć związek z niewyjaśnioną sprawą z Bytomia sprzed prawie roku.
– Najważniejsze, że to cholerstwo zamknęli – dodał Dębski.
– A praca?
– Uczciwy człowiek z Zagłębia pracę zawsze znajdzie. Roboty tutaj i na Śląsku jest w bród. Kopalnie, huty, ciepłownie – wyliczał Dębski, omijając ostrożnie zarośla, żeby nie uszkodzić munduru. – Tylko trzeba chcieć pracować.
– No, teraz, za demokracji, to nie wiadomo, jak będzie.
– Wałęsa obiecywał, że będziemy drugą Japonią – odparł miejscowy.
– Coś wierzyć mi się nie chce.
– Zobaczymy. Wiem jedno. Jak przestali przerabiać te cholerne akumulatory, ludzie tu odetchnęli.
– Ołów powietrze wam psuł?
– Ci z Politechniki Śląskiej badania zrobili – powiedział Dębski. – Stężenie w ziemi przekroczyło normy tysiąc razy. O wodzie szkoda gadać. Tak samo o cynku i rtęci. A ołów to cholerstwo. Dziadek zmarł na ołowicę, rok na emeryturze przesiedział. Ojciec też miał ołów w płucach, biedak nawet sześćdziesiątki nie dożył. Ja pewnie jeszcze krócej pociągnę, pięćdziesiąt lat i strzelę kopytami w kalendarz.
– Zagłębie kochane... Wie pan, jaki jest największy plus życia tutaj?
– No, jaki?
– Picie jest zdrowsze od oddychania.
Mężczyźni się uśmiechnęli. Mieli dość dymu i smrodu. Obaj marzyli o domu na wsi, hodowaniu królików i uprawianiu marchewek w ogrodzie. I piciu piwa przy pieczonej kiełbasie, kaszance i marynowanym karczku.
– Za komuny się o tym nie mówiło – ciągnął Dębski. – Nie wolno było, ludzie umierali i tyle. Nikt nie wiedział dlaczego.
– Leczyć się tego nie da?
– Nie. Węgiel, pył można wykaszleć. Nawet smołę od papierosów, jak się rzuci, też można, ale ołów siada na płuca i kropka. Wiąże się to cholerstwo z krwią, wykańcza