Kurier z Toledo. Wojciech Dutka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kurier z Toledo - Wojciech Dutka страница 5
– Nie mówmy o tym, proszę. Nie chcę rozmawiać o Monice.
– Ale nie rozmawiamy o niej, kochanie, tylko o tobie.
– Nie jestem na to gotowy – odpowiedział szczerze.
– Bo przychodzisz do mnie, by o niej zapomnieć – odezwała się na to Golda.
Mokrzycki obrócił się na łóżku i pocałował ją w usta. Dziewczyna próbowała zatrzymać go w swoim świecie, ale obydwoje wiedzieli, że to niemożliwe. On musi odejść do swoich eleganckich sfer, a ona podążyć własną drogą – tancerki wyklętej przez swoich i balansującej na krawędzi. Mokrzycki uznał, że to dobry moment, żeby jej coś wyznać.
– Dostałem nowe zadanie.
– Mianowicie? – zaciekawiła się. – Cała zamieniam się w słuch, panie sekretarzu stanu.
– Muszę wyjechać do Hiszpanii.
– Musisz czy chcesz?
– To jedno i to samo.
Mokrzycki czytał ostatnio książkę Hermanna Cohena i uznał, że taka odpowiedź będzie najlepsza. Rzeczywistość, możliwość i konieczność to przecież tożsame kategorie.
– Na długo?
– Nie wiem. Mam objąć stanowisko w ambasadzie.
– Zabierzesz mnie ze sobą?
– Wiesz przecież, że to niemożliwe – odpowiedział spokojnie, gładząc kochankę po włosach.
– Zobaczymy się jeszcze? – zapytała dziewczyna, szczerze zmartwiona jego wyjazdem.
Nadszedł moment, aby to przerwać, dla mojego i jej dobra, pomyślał Mokrzycki. Po chwili jednak zreflektował się, że sam siebie okłamuje. Porzucał ją wyłącznie dla własnych korzyści.
– Mam teraz dużo spraw na głowie, muszę je wszystkie zamknąć przed wyjazdem. Wyruszam za kilka dni, nie zdążę się wcześniej z tobą zobaczyć.
Zabolało ją to. Widział to w jej oczach. Takiego spojrzenia się nie zapomina. Wie to każdy, kto zostawił ukochaną osobę i wybrał siebie samego zamiast miłości. Nie urządziła jednak sceny histerycznego szlochu ani pretensji, których by nie zniósł.
– Wiedziałam, że mnie zranisz.
– Kochanie, w tym nie ma nic osobistego – powiedział Mokrzycki, i było to prawdą.
W tym rozstaniu naprawdę nie było niczego osobistego – mężczyzna poszedł w swoją stronę, po własne przeznaczenie, a kobieta została sama, z pustym miejscem w łóżku przepełnionym jego zapachem.
ROZDZIAŁ II
Paryskie interludium
WARSZAWA, 16 KWIETNIA 1936 ROKU
Hrabia Antoni Mokrzycki czekał na Dworcu Głównym w Warszawie na swoją narzeczoną. Nigdy nie lubił tego budynku, wzniesionego jeszcze w czasach carskich. Dworzec wydawał mu się ciasny i wiecznie zatłoczony, co nie odbiegało od prawdy. Choć mżył wiosenny deszcz, hrabia wybrał miejsce na zewnątrz, chcąc pooddychać świeżym powietrzem. Jego pociąg ekspresowy, który przez Poznań, Berlin, Düsseldorf i Metz miał zawieść go do Paryża, odjeżdżał za dwadzieścia minut. Część swoich rzeczy wysłał do Hiszpanii kurierem tydzień wcześniej, a teraz miał jedynie bagaż podręczny, by nie psuć sobie wrażeń z podróży i nie zajmować się doglądaniem dobytku.
Monika Skirmuntówna zjawiła się z rodzicami na kwadrans przed odjazdem. Rozumiał ją. Jego wyjazd był jej nie na rękę, ponieważ będzie musiała pokazywać się w towarzystwie bez swojego mężczyzny. Poza tym wyjeżdżał bez niej, czym była mocno urażona. Gdyby łączyła ich naprawdę głęboka i szczera miłość, pojechałaby za nim na kraniec świata. Za jego dziadkiem, powstańcem styczniowym, babcia, wówczas jako narzeczona, z własnej woli ruszyła na Sybir. Mokrzycki uznał, że wymagać tego od nowoczesnej kobiety to zbytni ambaras dla obojga. Jego podróż była więc w istocie próbą weryfikacji ich związku. Nie miał co do tego wątpliwości. Gdy więc szczupła i elegancka postać Moniki wyłoniła się z gąszczu podróżnych, uśmiechnął się do niej. Zauważyła go i podbiegła.
– Kochanie, czy pamiętałeś o paszporcie? – Zadając błahe pytania, próbowała udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku.
– Oczywiście – odparł Mokrzycki i ją przytulił.
Zbierało się jej na płacz, ale on, patrząc na jej niezmiennie ładną buzię, zastanawiał się, czy już w godzinę po jego wyjeździe nie pójdzie na ploteczki do koleżanek.
– Obiecujesz pisać do mnie regularnie? Będę czekała.
– Oczywiście, kochanie.
Czułe słówka. Ta scena wydała się Mokrzyckiemu słodka jak z dziewiętnastowiecznego romansu. Z szacunkiem pożegnał się rodzicami narzeczonej, Zdzisławem Skirmuntem, profesorem na Politechnice Warszawskiej, oraz Anielą Sirmuntową z Potockich, znaną warszawską marszandką. Mokrzycki nie po raz pierwszy pomyślał, że obrazy Leona Wyczółkowskiego, które wisiały na ścianach w salonie Skirmuntów w Warszawie, odpowiadały przede wszystkim gustowi matki, nie córki. Monika nigdy nie podjęła z nim rozmowy o Leonie Wyczółkowskim i jego malarstwie. Nie rozumiała tego.
Gdy znalazł się już w przedziale, odwzajemnił czułe gesty narzeczonej, która machała do niego chusteczką. Jednak jego wzrok zmierzał gdzie indziej, a serce pragnęło zobaczyć na dworcu kogoś innego. Mokrzycki wiedział, jak podle potraktował Goldę Cwajnblum. Zostawił jej nawet pokaźną sumę pięciuset złotych, jak jakiejś ladacznicy, łatwej panience. Wiedział, że postąpił źle. Gdyby ją zobaczył ten ostatni raz, byłoby mu odrobinę lżej wyjeżdżać.
Pociąg ruszył do przodu. Gdzieś na dworcu rozległo się wołanie: „Pasażerowie, proszę wsiadać, drzwi się zamykają”. Mokrzycki wreszcie ją dojrzał. Stała jakieś dwadzieścia metrów od Skirmuntów. Ubrana skromnie, miała na sobie szarą sukienkę ze złotym paskiem, który kupił jej w Krakowie. Przywdziała jasny kapelusz, a w dłoniach trzymała parasolkę.
Dostrzegłszy ją, bardzo się ucieszył. Wstał, otworzył okno i pomachał na pożegnanie. Ona dała znak ręką. Powiedziała do niego coś, czego nie zrozumiał z powodu świstu lokomotywy. Zinterpretował to jako wybaczenie – nie gniewała się na niego. Lubiła go. Ze swoją urodą mogła mieć każdego mężczyznę w Warszawie. A on nie miałby o to do niej pretensji. Jednak Golda była pierwszą kobietą, przed którą próbował się otworzyć. Pragnął, by znów kiedyś dane im było się spotkać i powiedzieć sobie ostatnie słowo. To, które ona wyczuła na dnie jego duszy, a od którego on uciekł, kiedy oboje leżeli na jej łóżku mokrym od ich potu.
*
Minęła