Białe morze. Roy Jacobsen

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Białe morze - Roy Jacobsen страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Białe morze - Roy Jacobsen

Скачать книгу

do domu zapaliła wszystkie lampy, również te w paradnej.

      Dorzuciła do obu pieców i stanęła w ociekającym wodą wierzchnim okryciu, wpatrzona w bezgłową armię na rusztowaniu kołyszącą się na bezgłośnym wietrze, jeden bez nogi, drugi bez ręki, jeden sam tors, dwa wesoło huśtające się płaszcze, ten pierwszy z jedną ręką… Nagle uświadomiła sobie, że właściwie zajęła się tymi ubraniami, ponieważ chodziło o rzeczy osobiste, bez względu na to, jak były obszarpane i bezwartościowe. No ale kłębki wełny drzewnej?

      Zeszła do Szopy Szwedów i odszukała lunetę, ciężki rozsuwany cylinder z czegoś, co przypominało lakierowaną czarną skórę, z mosiężnymi obrączkami i dwoma malutkimi pokrętłami; mgliście przypominała sobie, że ojciec nigdy jej nie używał, gdyż – jak twierdził – zniekształcała widzenie. Teraz Ingrid pomyślała, że jej również nie jest potrzebna, przecież sama wiedziała, co zobaczyła.

      Odłożyła lunetę, jakby sparzyła ją w palce, i zaczęła zwijać dwie suche sieci, aż palce się schłodziły, potem pociągnęła sieci za sobą przez śnieg, umocowała linę, przewlekając ją przez oczko pierwszej, i patrzyła, jak wzmacniająca górny brzeg sieci linka z korkowymi pływakami zanurza się w falach, przywiązała ostrożnie okrągłe obciążniki z łupku, tak żeby nie rozbiły się o skałę, przyłączyła następną sieć i ją też wciągnęła do wody, dwie sieci, jak zwykle w odległości piętnastu sążni od brzegu, dopiero wtedy oderwała wzrok od pływaków i od morza, popatrzyła na Moroszkową Wyspę i ujrzała pierwszego trupa.

      Linka wymsknęła jej się z rąk, więc Ingrid rzuciła się do wody – zdążyła ją chwycić, wyszła na brzeg i zamocowała, potem oparła dłonie o kolana i wyprostowała plecy, cały czas wpatrzona w cieśninę. Ciągle widziała to, co już zobaczyła, to, co dostrzegła już poprzedniego dnia, a mimo wszystko spała jak Nelly.

      Otrzepała rękawice jedną o drugą, patrząc na mężczyznę leżącego w połowie na gładkiej skale, z nogami w morzu, jakby ktoś przycumował go do haka.

      Ale poziom wody opadał, więc mężczyzna wkrótce miał się znaleźć na suchym lądzie i pozostać na nim aż do chwili, gdy kolejny przypływ porwie go i poniesie dalej, ku chmarze rozwrzeszczanych harpii, które będą nurkować z nieba i rozszarpywać brązową postać.

      Ingrid ruszyła na północ w stronę szopy na łodzie i uświadomiła sobie, że już dwukrotnie była w stodole, raz sprawdzić puch, a drugi raz po wełnę – również tam zobaczyła coś, nie rozumiejąc, co to oznacza, poza tym wychodziła z domu już nie wiadomo ile razy, ale nie zaglądała do ogrodu z krzewami owocowymi, nigdy nie zapuszczali się tam zimą, zresztą komu przyszłoby do głowy obchodzenie domu?

      Pobiegła obok rusztowania, przez bagno, zawahała się, nim otworzyła drzwi na ganek, weszła do środka i skamieniała we własnym domu, czując krew pulsującą w uszach, potem zaczęła biegać z izby do izby, zatrzymywała się i znów wybiegała, a później obeszła dom i pod świeżym śniegiem zobaczyła ledwie widoczne ślady, jakby ktoś przez ogród i dalej po podjeździe do stodoły ciągnął worek.

      Zbliżyła się do drzwi i stwierdziła, że są zaryglowane od środka, okrążyła budynek, weszła do obory i przypomniała sobie, że widziała krople wody na schodach, pomyślała wtedy, że pewnie dach przecieka, wspięła się na stryszek na siano i w słabym świetle dostrzegła parę nóg wystających spod starych owczych skór. Energicznym ruchem odsunęła je na bok i ujrzała mężczyznę w średnim wieku, łysego, z sinoczarnym zarostem na wychudzonej, bladej, jakby pobielonej wapnem twarzy. Mężczyzna był martwy, ktoś jednak zamknął mu oczy i złożył ręce na piersi; zmarły wyglądał tak, jakby się modlił na leżąco.

      Weszła głębiej, pod dwoma workami puchu i starą derką dla konia znalazła jeszcze jednego. Ściągnęła z niego to okrycie i zobaczyła, że jest ubrany w takie same brązowe szmaty, wypchane takimi samymi kłębkami wełny drzewnej sterczącej z rękawów i dziur, a na to wszystko ma założony mundur z dystynkcjami i trójkątnymi naszywkami, niemiecki mundur; również ten człowiek miał zapadnięte policzki, był łysy i wychudzony, ale nie miał zarostu, był na to za młody, no i żył.

      6

      Ingrid uklękła i potrząsnęła mężczyzną. Nie zareagował. W rozdarciu nogawki spodni wysoko na prawym udzie ziała głęboka rana, jej nabrzmiałe brzegi wyglądały jak grube, sine wargi. Ingrid przycisnęła do nich palce, ujrzała żywą krew i usłyszała odległy jęk. Jedna ręka wyglądała jak spalona w ognisku, ale większość palców się zachowała, u drugiej, również poczerniałej, brakowało paznokci.

      Ingrid wycisnęła z munduru kilka kropli i spróbowała ich. To nie była słona woda, na wyspie musiała zatem znajdować się obca łódź, przypuszczalnie w jedynym miejscu, w którym nie szukała – przy ruinach w Karvika. Zawsze bała się ruin w Karvika.

      Udało jej się posadzić rannego, przykucnęła i obejmując go od tyłu, zacisnęła ręce na jego piersi, zauważyła przy tym, że jest zaskakująco lekki, pociągnęła go do drzwi stodoły, odryglowała je i przez ogród zawlokła mężczyznę do kuchni, tam udało jej się umieścić go na ławie i okryć kocami.

      Sięgnęła po czerpak przy wiadrze, podparła mężczyznę i zwilżyła mu spierzchnięte wargi. Rzucał się z jękiem. Wcisnęła mu pod głowę poduszkę, potem przyniosła lejek i wlewała w niego wodę, aż mu się ulało i podniósł osmalone powieki, próbując bronić się rękami.

      Podsunęła czerpak pod oszalałe oczy.

      Skinął głową, wypił kilka kropli, zakasłał i uniósł okaleczone dłonie, jakby chciał im się przyjrzeć, a jednocześnie je pokazać – jej albo Bogu. Łzy spływały po twarzy z czarnych oczodołów czarnymi jak sadza strumykami, które w gładkich młodych rysach nie potrafiły odnaleźć łożyska, przez co mężczyzna wyglądał tak, jakby nigdy nie był człowiekiem i nigdy nie mógł się nim stać.

      Ingrid ujęła tę rękę, w której brakowało jedynie paznokci, i siedziała, trzymając ją tak, wpatrzona przed siebie, aż w pewnej chwili zarejestrowała błagalne drżenie, jakby szykował się na śmierć. Zaczęła wtedy szarpać bezwładnym ciałem, krzycząc: „Nie, nie!”, sięgnęła po czerpak i wmusiła w niego więcej wody, znów wywołując odruch wymiotny, który go niszczył, hańbił, zmieniał w jęczące niemowlę, a smród roznoszący się po nagrzanej kuchni stał się w końcu nieznośny.

      Wstała i poszła do spiżarni, stanęła sztywno przed rzędem półek z konserwami i dżemami, wreszcie sięgnęła po słoik galaretki porzeczkowej i rozpuściła jego zawartość w kubku gorącej wody, a potem, oddychając przez usta, zaczęła wmuszać w mężczyznę tę rzadką czerwoną zupę. Kasłał, pluł, musiał przełykać, żeby się nie zachłysnąć, pociągnął kilka łyków, znów je zwrócił, ale przyjmował kolejne maleńkie porcje, Ingrid liczyła, ile udało mu się zatrzymać w sobie, zanim zemdlał.

      Postawiła kubek na stole i wytarła twarz swetrem, usłyszała podwójny szloch, swój własny, a potem głośno powiedziała do ścian, że to się nie dzieje naprawdę, po czym upewniwszy się jeszcze raz, że on oddycha, wyszła na zadymkę i zaczęła wpatrywać się w ciemność.

      Tylko po to, by przyznać, że innego wyjścia nie ma.

      Zeszła na slip i spuściła krypę na wodę, za północnym cyplem wiatr powiał jej w twarz, musiała więc schować się za skałami Barrøy, przedarła się przez spienione bałwany

Скачать книгу