Ostatnia wdowa. Karin Slaughter
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ostatnia wdowa - Karin Slaughter страница 10
– Ma na imię Dwight – oznajmił kierowca chevroleta. – Ja jestem Clinton.
– A ja Vince – dodał pasażer furgonetki.
Will skinął głową. W końcu usłyszał sygnały radiowozów pędzących po Oakdale Road, równoległej do Lullwater. Nad głowami przeleciał im śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego. Z oddali dobiegały syreny wozów strażackich. Żaden nie wjechał w ulicę Belli. Pewnie doszło do wypadku przy styku Lullwater i Ponce de Leon. Nie wiadomo, ilu ludzi wcisnęło gwałtownie hamulce, kiedy nastąpiła eksplozja. Dlaczego więc ten wypadek sprawiał wrażenie innego?
– Dwight? – Sara podniosła mężczyznę z pozycji leżącej do siedzą-cej. Okna były mocno przyciemnione. Przez otwarte drzwi Will widział, jak głowa Dwighta opada na bok. Spod opuchniętych powiek białka oczu wyglądały jak kości. Z nosa kapała mu krew. On też nie miał zapiętego pasa. Pewnie stracił przytomność po uderzeniu w siedzenie przed nim.
– Musimy go stąd zabrać. – W głosie Clintona był teraz przestrach. – Zawieźć go do szpitala. Emory jest zamknięty. Izba przyjęć też. Wszystko jest zamknięte, stary. Co robić, kurwa, co robić?
Will położył mu rękę na ramieniu w uspokajającym geście.
– Może pan powiedzieć, co się dokładnie stało?
– Już mówiłem! – Clinton strząsnął z ramienia dłoń Willa. – Widzisz ten dym, brachu? Wszystko jebnęło. To się stało. Wóz skasowany i żaden z nas nie może się stąd wydostać. Myślisz, że przyślą karetkę po mojego kumpla? Czy gliny mnie aresztują za walnięcie w tę pieprzoną furgonetkę?
– Clintonie, to niczyja wina. – Do rozmowy włączył się drugi pasa-żer z tylnego siedzenia. Po trzydziestce, starannie ogolony. W Tshircie i dżinsach. Splecione dłonie przyciskał do dachu.
Will wyczuł zagrożenie emanujące od tego faceta jak żar emanujący ze słońca.
Co mu umykało?
– Jestem Hank – przedstawił się mężczyzna.
Will skinął powściągliwie głową, ale swojego imienia nie zdradził. Dziwiło go, że mężczyźni się przedstawiają. Dziwiło go, że kierowca porsche ma złamany kark. Jeszcze dziwniejszy wydawał mu się spokój Hanka w obliczu śmierci kumpla.
Człowiek nie zachowuje się tak spokojnie, chyba że całkowicie panuje nad sytuacją.
– Usłyszeliśmy następny wybuch – zaczął Hank – a potem ten gość w czerwonym aucie zatrzymał się, o tak. – Pstryknął palcami. – Wtedy furgonetka uderzyła w czerwone auto. A my wjechaliśmy w furgonetkę i…
– Will? – ton głosu Sary uległ zmianie. Trzymała w ręce breloczek z kluczykami do bmw. Will dostrzegł leciutkie drżenie jej dłoni, a przecież miała za sobą lata pracy w medycynie ratunkowej i nigdy nie traciła głowy.
Co mu umykało?
– Przynieś mi torbę lekarską ze schowka w moim aucie – powiedziała.
– Ja mogę przynieść – zaofiarował się Merle.
Will wziął kluczyk. Opuszkami palców musnął palce Sary. Poczuł nagły przypływ paniki, gdy dotarł do niego ukryty sens nietypowej prośby.
Sara woziła torbę w bagażniku, ponieważ schowek w aucie był za mały. Poza tym w schowku Will trzymał broń, gdy nie musiał nosić jej przy sobie.
Sara nie prosiła o torbę.
Wyraźnie dała mu do zrozumienia, że ma wziąć broń.
Nagle poczuł w ustach nadmiar śliny. Jak strzałki w centralnym punkcie tarczy, jego myśli skupiły się na analizie sytuacji. Pierwsze zderzenie usłyszał, gdy biegł w stronę zakrętu na drodze. Żadnego wybuchu bomby wtedy nie było. Potem nastąpiło kolejne zderzenie, kiedy chevrolet malibu wjechał w tył furgonetki. Klakson porsche rozbrzmiał co najmniej pięć sekund później.
Pięć sekund to sporo czasu.
W ciągu pięciu sekund można wydostać się z furgonetki, otworzyć drzwi porsche i skręcić facetowi kark. Co wyjaśniałoby ślady krwi prowadzące od furgonetki do porsche.
Dwaj strażnicy z Emory, którzy uciekli, zamiast wykonywać swoje obowiązki. Jeden ubrany tak, by móc wmieszać się w tłum. Dwaj wyglądający jak złote rączki, jakich widać na każdym kroku w całej Atlancie. Mogli być nieznajomymi, ale nie byli.
Już wiedział, co mu umknęło.
Ci mężczyźni tworzyli jeden zespół.
Bardzo dobry zespół. Zanim zdał sobie z tego sprawę, on i Sara zostali zamknięci w trójkącie taktycznym.
Clinton stał za nimi.
Hank przed nimi.
Na wierzchołku trójkąta, między Willem a jego bronią, stali Vince i Merle.
Dwight był nieprzytomny, ale Hank kuśtykając, obszedł auto z tyłu, by stanąć obok Sary.
Will podrapał się po brodzie, szukając ich słabych punktów.
Nie znalazł ani jednego.
Wszyscy byli uzbrojeni. Broni Hanka nie widział, ale tacy faceci zawsze mieli jakiś pas. Wypukłość przy kostce Vince’a zdradzała ukryty rewolwer. Clinton miał przy pasie glocka, który stanowił element jego uniformu. Rewolwer Merle’a tkwił za paskiem spodni z tyłu. Will widział zarys rękojeści, kiedy Merle skrzyżował ręce na potężnych piersiach. Stał jak policjant z szeroko rozstawionymi nogami i z wygiętą kością ogonową, ponieważ kilkunastokilogramowy pas służbowy z całym wyposażeniem mógł złamać kręgosłup.
Oni wszyscy stali w taki sam sposób.
– Pomóż nam, wielkoludzie. – Udawana bezsilność Clintona gdzieś uleciała. Gestem dał znak Willowi, by pomógł mu wyciągnąć Dwighta z samochodu. – Chodźmy.
– Czekajcie – odezwała się Sara. – On może mieć uraz szyi albo…
– Przepraszam panią. – Merle nie tyle usunął ją z drogi, ile stał przed nią, póki sama się nie odsunęła. On i Clinton wydobyli Dwighta z auta. Facet był bezwładny. Runął na asfalt jak worek ziemniaków.
Will przeniósł wzrok na Sarę. Nie patrzyła na niego. Taksowała otoczenie, usiłując zdecydować, czy uciekać, czy nie. Hank stał za nią. Za blisko. Większość ogrodów przed domami miała wymiary boiska do futbolu. Gdyby zaczęła biec, Hank z łatwością trafiłby ją w plecy.
Co oznaczało, że Will musi go zastrzelić, zanim do tego dojdzie.
– Przyniosę ci torbę – rzucił do Sary.
Nie próbował ściągnąć na siebie jej spojrzenia. Zamiast tego przewiercał Hanka wzrokiem, który mówił,