Sobotwór. Tess Gerritsen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sobotwór - Tess Gerritsen страница 6
– Przecież ledwie się tu zjawiłaś, Alice – powiedział. Trzymał coś w ręce. Dopiero gdy uniósł to nad głowę, zobaczyła, co tak ściskał.
Kamień.
Cios powalił ją na kolana. Przyklęknęła na ziemi. Pociemniało jej w oczach i miała odrętwiałe kończyny. Nie czuła bólu, tylko tępe zdumienie, że ją uderzył. Zaczęła się czołgać, ale nie widziała, dokąd idzie. Chwycił ją za kostki i pociągnął do tyłu. Ocierała twarzą o ziemię, gdy wlókł ją za nogi. Próbowała go kopać, krzyczeć, ale usta miała zapchane błotem i gałązkami. Ciągnął ją w kierunku jamy. Poczuwszy, że traci grunt pod nogami, uchwyciła się drzewka i zawisła na jej krawędzi.
– Puść, Alice – rozkazał.
– Wyciągnij mnie! Wyciągnij!
– Powiedziałem, puść! – Uniósł kamień i uderzył ją w rękę.
Krzyknęła i puściwszy drzewko, zsunęła się w głąb jamy, lądując na warstwie suchych liści.
– Alice. Alice.
Oszołomiona upadkiem spojrzała na widoczny w górze krąg nieba i zobaczyła zarys jego głowy, gdy pochylał się i patrzył na nią.
– Dlaczego to robisz? – spytała, szlochając. – Dlaczego?
– Nie mam nic do ciebie. Chcę tylko sprawdzić, ile czasu to potrwa. Z kotem siedem miesięcy. A z tobą, jak myślisz?
– Nie możesz mi tego zrobić!
– Żegnaj, Alice.
– Elijahu! Elijahu!
Drewniane deski zakryły otwór, zasłaniając krąg światła. Przestała widzieć niebo. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała. To żart. Próbuje mnie tylko przestraszyć. Przetrzyma mnie tu kilka minut, a potem wróci i mnie wypuści. Jasne, że wróci.
Nagle usłyszała u góry głuchy łoskot. Kamienie. Układa na deskach kamienie.
Wstała i próbowała wydostać się z jamy. Chwyciła uschniętą gałązkę winorośli, która natychmiast rozsypała jej się w rękach. Drapała palcami ziemię, ale nie znalazła żadnego oparcia dla rąk, nie mogła podciągnąć się choćby kilkanaście centymetrów, bo zaraz osuwała się z powrotem. Jej krzyki przeszywały ciemność.
– Elijahu! – piszczała desperacko.
Jedyną odpowiedzią były uderzenia kamieni o deski.
Rozdział pierwszy
Pesez le matin que vous n’irez peut-être pas jusqu’au soir,
Et au soir que vous n’irez peut-être pas jusqu’au matin.
Bądź świadom każdego ranka, że możesz nie przeżyć dnia,
I każdego wieczoru, że możesz nie przeżyć nocy.
(napis wyryty na katakumbach w Paryżu)
Stojące rzędem czaszki spoglądały złowrogo ze sterty ułożonych misternie kości udowych i piszczeli. Choć był czerwiec i doktor Maura Isles wiedziała, że na ulicach Paryża, dwadzieścia metrów nad nią, świeci słońce, przenikał ją dreszcz, gdy szła mrocznym korytarzem, którego ściany wyłożone były niemal pod sufit ludzkimi szczątkami. Obcowała – nawet bardzo blisko – ze śmiercią i mnóstwo razy stawała z nią twarzą w twarz przy sekcji zwłok, ale oszałamiał ją ogrom tego miejsca, liczba kości zgromadzonych w labiryncie tuneli pod Miastem Światła. Kilometrowa trasa zwiedzania obejmowała jedynie niewielką część katakumb. Niedostępne dla turystów były liczne boczne tunele i wypełnione kośćmi komnaty, których mroczne wnętrza wyzierały kusząco zza zamkniętych bram. Znajdowały się tam szczątki sześciu milionów paryżan, których twarze rozgrzewały kiedyś promienie słońca, którzy zaznawali głodu, pragnienia, miłości, czuli w piersiach bicie swoich serc i ruch powietrza w płucach. Nie wyobrażali sobie nigdy, że pewnego dnia ich kości zostaną wydobyte z miejsc pochówku na cmentarzach i przeniesione do tego ponurego grobowca w podziemiach miasta.
Że pewnego dnia zostaną wystawieni na pokaz hordom ciekawskich turystów.
Półtora wieku temu, aby zrobić miejsce dla nowych zmarłych na przetłoczonych paryskich cmentarzach, wykopano kości i złożono je w ogromnym labiryncie dawnych kamieniołomów, głęboko pod miastem. Robotnicy, którzy przenosili kości, nie rzucali ich niedbale na stosy, lecz wykonali swe makabryczne zadanie z polotem, układając je starannie w wymyślne konfiguracje. Jak wybredni kamieniarze, zbudowali wysokie ściany, ozdobione układanymi na przemian warstwami czaszek i kości długich, przekształcając szczątki w artystyczną wizję. Powiesili też tablice z ponurymi cytatami, które przypominały wszystkim idącym wzdłuż tych korytarzy, że śmierć nikogo nie oszczędza.
Jedna z tablic zwróciła uwagę Maury. Przystanęła w tłumie turystów, by ją przeczytać. Gdy tłumaczyła z trudem pojedyncze słowa, korzystając ze swej słabej szkolnej znajomości francuskiego, usłyszała rozbrzmiewający echem w mrocznych korytarzach absurdalny odgłos dziecięcego śmiechu i wypowiedziane pod nosem z teksaskim akcentem słowa mężczyzny, który mruknął do żony: „Co za niesamowite miejsce, Sherry. Człowieka przechodzą ciarki…”.
Para Teksańczyków poszła dalej i ich głosy zamarły w ciszy. Przez chwilę Maura stała sama w niszy, wdychając kurz stuleci. W mrocznej poświacie tunelu widać było na czaszkach pleśń, okrywającą je zielonkawą powłoką. W jednej z nich dostrzegła otwór po kuli, wyglądający jak trzecie oko.
Wiem, jak zginąłeś.
Chłód tunelu przeniknął do jej własnych kości. Nie ruszyła się jednak, zdecydowana przetłumaczyć napis na tablicy, stłumić strach dzięki bezużytecznej intelektualnej zagadce. Co jest, Mauro? Trzy lata francuskiego w szkole i nie potrafisz sobie z tym poradzić? To było osobiste wyzwanie. Odsunęła od siebie chwilowo wszelkie myśli o śmierci. Nagle słowa motta nabrały znaczenia i poczuła, jak zastyga jej krew…
Szczęśliwy, kto zawsze oczekuje godziny śmierci
I każdego dnia gotów jest umrzeć.
Spostrzegła nieoczekiwanie, że otacza ją cisza. Nie słyszała żadnych rozmów ani odgłosów kroków. Odwróciła się i wyszła z ponurej wnęki. Jak to się stało, że została tak daleko za innymi turystami? Była sama w tunelu, sama z umarłymi. Pomyślała, że w razie nieoczekiwanej awarii prądu mogłaby zabłądzić w nieprzeniknionych ciemnościach. Słyszała o paryskich robotnikach, którzy sto lat temu zgubili się w katakumbach i zmarli z głodu. Przyspieszyła kroku, starając się dogonić pozostałych, dołączyć do towarzystwa żyjących. Czuła w tych korytarzach zbyt bliski oddech śmierci. Czaszki zdawały się spoglądać na nią z pogardą, chór sześciu milionów zmarłych gromił ją za upiorną dociekliwość.
Byliśmy kiedyś równie żywi jak