Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko страница 13

– Niczego nie ma i ciebie też nie ma – półszeptem wyjaśnia Jana. – Pozostaje tylko poczucie, że wszystko na świecie jest tak, jak powinno.
Żadnej euforii, żadnych halucynacji. Dwadzieścia minut nieistnienia.
Następnie wyłącza się Katia. Pasza długo obmacuje swoje biodra – żyły na nogach i rękach już dawno zniknęły. W końcu wbija się i też odlatuje. Zostaje Jana – zgięta, cała w napięciu pociąga zębami opaskę uciskową.
Jana nie ma gdzie się kłuć. Spuchnięta lewa ręka jest od nadgarstka do ramienia purpurowo-fioletowa i w krostach, spod których miejscami wylewa się ropa. Prawa ręka – w krwiakach i siniakach wzdłuż żył.
– Część znika, część nie.
Nogi też całe w krwawych naciekach, rano próbowała się w nie wbić.
– Widzisz, jej jest dobrze, a ja nie mogę – mówi ze złością Jana, wskazując na Lidę. W szyję może wbić się tylko ktoś o normalnej wadze. Żyły szyjne Jany i Paszy uszły tak głęboko, że nie da się ich dosięgnąć. Ostatni raz Jana ważyła się zimą. Wyszło trzydzieści siedem kilogramów, a teraz jest jeszcze chudsza.
Jana maca się obojętnie, jakby macała mięso na ladzie. Nachylona, sprawdza każdą żyłę. W końcu między nogami zaciska nadgarstek prawej ręki. Po chwili wyprostowuje się: żyła pękła, nie wyszło, znowu zaczyna szukać. Czasem trwa to godzinami, ale tym razem Janie udało się dość szybko, po jakimś kwadransie. Akurat budzi się Lida.
Po działce chce się pić. Lida nastawia czajnik, sypie do kubków łyżki cukru. Schodzi kilka kilogramów cukru dziennie. Herbatę piją szybko, szybko palą. Czasu jest niewiele. Za półtorej godziny zacznie się głód. Nie da się go opóźnić. Przygotowanie roztworu zajmuje mniej więcej tyle samo czasu. Przechowywać go nie można.
Proces gotowania musi trwać nieprzerwanie. Dlatego krokodylicy żyją w „gniazdach”.
Jana ma trzydzieści dwa lata, ale wygląda na pięćdziesiąt. Czarny sweter, czarne błyszczące rybaczki. Bardzo chuda. Przedziwnie chodzi. Nie może utrzymywać równowagi, dlatego „lata” – spada to do tyłu, to do przodu, ledwo nadążając podstawić nogi. Aby się zatrzymać, musi zderzyć się ze ścianą.
Teraz też „lata” po mieszkaniu, próbując posprzątać. Sił wystarcza jej na to, by przetrzeć kurze z telewizora i wyrzucić do śmieci zużyte papiery.
We trójkę chodzili do jednej szkoły. Gdy Pasza miał czternaście lat, trafił do więzienia „za grabież własności państwowej”. Kradł żetony w taksofonach. Odsiedział cały wyrok, wyszedł, gdy skończył osiemnastkę.
Tak na dobre poznali się na imprezie.
– A jak miałam dziewiętnaście lat, wsadzili mnie z 228 paragrafu i Pasza obiecał mojej mamie, że napisze do mnie list. Tak zaczęliśmy korespondować. Paczkę mi wysłał i swoje zdjęcia. Cyganka, która ze mną siedziała, wywróżyła: „O, jaki przystojny, będziecie razem”. No i tylu kolegów miałam, tylu adoratorów, a zostałam z nim.
Dzwoni telefon Jany. Odbiera i po krótkiej rozmowie idzie otworzyć drzwi. Wadżyk. Nie ma gdzie gotować, więc przychodzi tu. W ramach wdzięczności wszystkich obdziela działką.
– Wisi mi trzysta rubli – uprzedza Lida Paszę.
– Najpierw weźmiemy od niego czterysta na aptekę, a potem zabieraj swój dług.
Krótkie negocjacje w przedpokoju i Katia wychodzi po zakupy: nafazolina, insulinki, strzykawka pięćset mililitrów.
Wadżyk na razie nie przypomina krokodylika: młody chłopak, krótkie włosy, wąskie dżinsy, duży napis „Hugo Boss” na pasku, czyste paznokcie.
– Zabrałem córce pięćsetkę na konie – tłumaczy. – Czyli zajebałem, na to wychodzi. Ona jeździ konno, wiecie? Ale w piątek nie wytrzymałem i wziąłem.
– Wisisz mi kasę – przypomina Lida. – Oddawaj.
– No, czterysta już dałem. A te trzysta to później. Po połowie.
Obgadują wspólnego znajomego – Denisa, którego nie wolno wpuszczać do meliny, bo sprzedał się psom.
– Może byś się odsunął od okna? Za głośno gadasz – mówi Lida.
– Jezu, jacy wszyscy dziś nerwowi.
– Stul pysk, do cholery – rzuca Pasza do Lidy. – Wadżyk, a jak tam z robotą, rozmawiałeś?
Wadżyk kiwa głową z zadowoleniem.
– Zapamiętaj, Chmielnickiego 146. W bloku od podwórka jest warsztat w piwnicy. Stoi tam maszyna do piłowania. Pracujesz od dziesiątej do dwudziestej pierwszej czy nawet do dwudziestej trzeciej, ile chcesz. Igor, szef warsztatu, jest codziennie w południe. Jak przyjedziesz koło dwunastej, na pewno go zastaniesz. Ale, jakby co, to nie ja ci mówiłem, żeby potem nie było gnoju. To co, przyjdziesz?
– Postaram się.
– Zażywasz, przegrywasz – mówi Wadżyk, wstrzykując sobie działkę. – Od siebie do roboty masz dwadzieścia minut na piechotę. No to co, chce ci się, powiedz?
Pasza kiwa głową.
– Dostaniesz piętnaście procent od zamówienia. Wychodzi okej, tylko nawet nie próbuj tam brać. Szef od razu cię przyłapie. Sam kiedyś brał. Mnie już się czepiał: „Wadżyk, co masz z oczami?”. „A co ma być – mówię ze złością – kiedy przez trzy noce nie spałem”. Chyba łyknął…
Wszyscy chcą jak najszybciej pozbyć się Wadżyka.
– Wadżyk, idź już stąd – zaczyna Lida. – Jak się napierdolisz, to za dużo sobie pozwalasz. Denerwujesz ludzi.
– Eee, takie tam – odpowiada obojętnie Wadżyk.
– Kurwa, no co z ciebie za człowiek – przytakuje Jana. – Przecież mówią ci wyraźnie: spadaj stąd.
– Siedzisz tu, a jak psy wpadną, wlepią nam za organizację meliny – tłumaczy Pasza.
Wadżyk nie wychodzi, jest mu dobrze. Gada o niczym.
Rozmowa przechodzi na „czasy heroinowe”. Kiedy „zablokowano” sprzedaż od ręki, przez jakiś czas działał system bankowy. Pieniądze za działkę trzeba było wpłacać na konto. Potem diler dzwonił do klienta i informował, jak znaleźć „zakładkę”, czyli woreczek z narkotykami. Dużo było przy tym przekrętów: „Czasem osiem patyków wydałeś, a w żyłę i tak nie było co dać”.
– A pamiętasz, jak Wasię takiego wyhaczyłem? – zaczyna Wadżyk. – Ten najpierw spoko zakładki robił, ale później zaczął kombinować. Na początku zawsze podawał adres na Gagarina. Tam był blok taki mały, jedna klatka, jedno piętro. No i tam się odbierało towar. A to z balkonu spadł, a to wetknięty był gdzieś na klatce. Więc dzwonię