Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko страница 17
Obecnie nie mają wstępu na byłą dzielnicę. Miejscowe gliny złapały Janę na melinie i obiecały, że jeśli któreś z nich tu zobaczą, „do więzienia pójdą wszyscy”.
– Swoich narkomanów im wystarcza – tłumaczy Jana.
Konflikty w „gnieździe” wybuchają błyskawicznie.
– Katia, wzięłaś moją nową insulinkę?
– A moja w takim razie gdzie jest?
– Żeby was obie szlag trafił – rzuca Pasza.
– Przepraszam najmocniej. – Katia znajduje pod krzesłem zgubioną strzykawkę.
– Pizda jesteś – odpowiada Lida. – Hifa ma i strzykawki myli.
Zaczynają dzielić tropiki. Tylko Jana ma jeszcze krople, ale nie chce dać więcej niż pół mililitra.
– Raz w życiu nalej mi trzy mililitry – marudzi Katia. – Jana, no choć ten jeden raz.
– Jana, i czemu ty jesteś taka?! – wrzeszczy Lida. – Za co mam kupić sobie tropiki, pomyślałaś? Jeśli wczoraj dwa opakowania siedału za sto pięćdziesiąt i cukier za pięćdziesiąt. Ciastka to w ogóle ukradłam… Ale wiesz co? Spadaj, nie chcę! – Ciągle jednak obserwuje malutką buteleczkę. Jana chowa ją do skarpetki, wkłada jak najgłębiej.
– Ochujałaś totalnie – mówi Pasza. – Tyle razy ci powtarzałem, byś zachowywała się jak człowiek.
– I ty mi to mówisz?– zaczyna Jana.
Długo jeszcze się kłócą, dopóki krokodyl nie wejdzie do żył.
Strachu już prawie nie ma. Narkomani najbardziej boją się bólu.
– Żeby tylko odpłynąć i nic nie czuć. Po to się szprycujesz. Odlatujesz i wszystkie problemy znikają. Ale jak w nocy sen nie przychodzi, to bardzo boli. Tak mi się ciężko wraca z ciemności – mówi Lida. – Tak mi wtedy źle.
– Kiedy kradnę, boję się, że złapią – wspomina Katia. Po chwili zastanowienia dodaje: – I jeszcze ciężkiej śmierci. Noży się też boję. Raz mnie dźgnęli. Broniłam koleżanki, na nią się zamierzali. Blizna została wzdłuż serca, widzisz? Z piętnaście lat miałam. A to już nie nóż, tylko szydło. Od rodzonej siostry. Byłam trzeźwa, a ona pijana. Nie chciałam wypuścić jej z domu. Biłyśmy się na stole w dużym pokoju. Chuj wie, skąd się to szydło wzięło, wcześniej nie zauważyłam, żeby ona takich narzędzi używała. Chwyta mnie za włosy i o ścianę, a tu nagle buch. Nic nie czułam, po prostu biała koszula nagle zrobiła się mokra i czerwona od krwi.
– No i przestraszyła się? – pyta Lida.
– Oczywiście, przestraszyła się, że pójdę na milicję. Uklękła przede mną.
– I co jeszcze?
– Błagała, żebym matce nie mówiła… Żebym coś wymyśliła… – Katia jest zmieszana.
– Zaplątała się w pępowinę, urodziła się sina – wspomina Jana. – Skurcze, miednica się rozszerza, dziecko z ciebie wyłazi. 2810 gramów, 52 centymetry; wysoka po tacie. Dali jej klapsa w dupkę. Moja mała kopia. Wyglądała jak ja na kacu. Cała pomarszczona, czerwona, tylko tak patrzyła. Dali ją pod tlen. Kupę zrobiła, ale nie siusiała, przez dobę nie siusiała. Wreszcie przyszła na salę pielęgniarka: „Ciesz się, mamo, zrobiła siusiu”.
– Ostatnio zadzwoniła do mnie na komórkę – wtrąca się Pasza. – Mówiła: „Tato, nie kłuj się, bo umrzesz”. Po co dziecku takie rzeczy mówić?
Katia milczy, pali papierosa. Lida śpi w kuchni w pozycji półsiedzącej, huśtając się na ugiętych nogach, oparta głową o stół.
– Chciałabym zrobić sobie złoty strzał, ale nie ma takiej możliwości – mówi Jana cicho. – Teraz heroiny nie można przecież dostać. Poza tym co, jeśli nie umrę? Lekkiej śmierci bym chciała. Wszyscy oczywiście jej chcą, ale ja tak bardzo boję się bólu, wiesz? Był u nas taki przypadek. Jeden staruszek za całą emeryturę kupił heroiny, jeszcze się zapożyczył, i to wszystko zapakował w żyłę. I obudził się. I żyje, i do dziś kasę wisi.
Katia osuwa się na dziecięcym krzesełku ze strzykawką w ręce.
– Pasza, idziemy spać? – pyta Jana chrapliwie.
– No i co?
– Nic, tak po prostu zapytałam.
Jana i Pasza próbują wstrzyknąć ostatnią dawkę. Lida i Katia już śpią na kanapie. Jana i Pasza to zasypiają z igłami w ciele, to znowu się budzą. Na zegarku 6.38, za oknem ciemno, światła latarni, jadą samochody.
Miasto N. w centralnej Rosji
PS
Za tydzień jedno z nich umrze: w nocy, we śnie zatrzyma się serce. Drugie wbrew wszystkiemu spróbuje pójść na detoks i się uratować. A imiona ich nie są istotne, bo wam tak naprawdę jest przecież wszystko jedno.
20–27 lutego 2017
Jak świętują Dzień Obrońcy Ojczyzny matki żołnierzy, które straciły swych synów w czasie pokoju.
Od stacji Krasnosielska do monastyru Świętego Aleksego idzie się około dziesięciu minut.
Wcześniej matki spotykały się już w metrze. Wyciągały zdjęcia synów i szły z nimi przez miasto. Taka mała parada kobiet – przechodziły przez szeroką jezdnię i skręcały w lewo. Ale potem zainteresowała się nimi policja – funkcjonariusze mieli wątpliwości, czy matki nie są przypadkiem „nielegalną demonstracją”. Od 2013 roku, kiedy zaczęto zatrzymywać za jednoosobowe pikiety, nie spotykają się już w metrze. Zbierają się w monastyrze. Fotografie wyjmują tuż przed wejściem.
To nabożeństwo odprawiane jest już od dwudziestu pięciu lat. Wieronika Marczenko, szefowa Fundacji Prawo Matki, powiedziała, że na samym początku nie było monastyru, tylko magazyny. Wśród nich stał budynek starej świątyni bez dachu i kopuł, a na modlących się padał śnieg. Teraz świątynia jest odremontowana, na terenie klasztoru posadzono choinki, przy wejściu dyżuruje ochrona. O dawnej ruinie przypomina tylko rusztowanie pod główną kopułą, w miejscu, gdzie zwykle przedstawiony jest Bóg Ojciec.
Matki, które straciły dzieci w wojsku, przyjeżdżają tu z całej Moskwy i okolic. W tym roku jest ich tylko pięćdziesiąt. To mało, zwykle przychodzi więcej. Wśród nich są matki, które nazywają „czeczeńskimi”. Ich dzieci zginęły w Czeczenii, podczas obu wojen, z których żadna nie została nazwana wojną. Pozostali synowie zginęli w czasie pokoju. Fala, morderstwa, samobójstwa i „samobójstwa”, „nieszczęśliwe wypadki”. Ale głównie –