Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 2
– Właśnie próbuję ci powiedzieć. Jakiś człowiek tam… – Dziewczynka wskazała ruchem głowy w głąb ulicy. – Podszedł do drugiego człowieka i chyba go uderzył, a potem wepchnął do bagażnika.
– Co?!
Morgynn odrzuciła z ramienia warkocz z małą spinką ozdobioną króliczkiem.
– Zostawił to na ziemi i odjechał. – Pokazała kawałek sznurka czy linki. Co to jest?
Claire stłumiła okrzyk. Jej córka ściskała w drobnej rączce miniaturowy stryczek.
– Właśnie to było takie… – Urwała, a jej wargi rozchyliły się w uśmiechu. – Takie ważne.
ROZDZIAŁ 2
Na Grenlandię.
Lincoln Rhyme patrzył przez okno w salonie swojego domu przy Central Park West. W jego polu widzenia znajdowały się dwa obiekty: skomplikowany chromatograf gazowy Hewlett-Packard, a po drugiej stronie dużego, dziewiętnastowiecznego okna sokół wędrowny. Drapieżne ptaki zadomowiły się w tym mieście, gdzie miały pożywienia pod dostatkiem. Rzadko jednak gniazdowały tak nisko. Mimo że Rhyme’owi sentyment był obcy jak każdemu naukowcowi – zwłaszcza ekspertowi kryminalistyki – to obecność tych stworzeń sprawiała mu dziwną przyjemność. W ciągu wielu lat dzielił dom z kilkoma pokoleniami sokołów. W tym momencie na oknie siedziała matka, o wspaniałym brązowo-szarym upierzeniu, której dziób i szpony lśniły jak spiż.
– Nie. – Rozbawiony głos mężczyzny przerwał ciszę. – Nie możecie z Amelią jechać na Grenlandię.
– Dlaczego? – zapytał poirytowany Rhyme. Thom Reston, szczupły, lecz silny mężczyzna, był jego opiekunem, odkąd sokoły mieszkały na parapecie starego budynku. Rhyme był tetraplegikiem, sparaliżowanym niemal całkowicie od ramion w dół, a Thom był jego rękami, nogami i czymś znacznie więcej. Rzucał pracę prawie tyle samo razy, ile z niej wylatywał, ale wciąż trwał przy swoim podopiecznym i obaj w głębi duszy wiedzieli, że przy nim zostanie.
– Bo musicie się wybrać w jakieś romantyczne miejsce. Na Florydę albo do Kalifornii.
– Banał, banał, banał. Równie dobrze moglibyśmy pojechać nad Niagarę. – Rhyme nachmurzył czoło.
– Cóż w tym złego?
– Nie chce mi się nawet odpowiadać.
– Co na to Amelia?
– Zostawiła wybór mnie. Denerwujące. Wydaje się jej, że mam za dużo czasu?
– Wspominałeś wcześniej o Bahamach. Mówiłeś, że chciałbyś tam wrócić.
– Wtedy chciałem. Ale już nie chcę. Można chyba zmienić zdanie? To nie przestępstwo.
– A co tak naprawdę przemawia za Grenlandią?
Twarz Rhyme’a – o wydatnym nosie i oczach przypominających wylot lufy pistoletu – wyglądała drapieżnie i przywodziła na myśl ptaki za oknem.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Może za twoją chęcią wyjazdu na Grenlandię kryje się jakiś szczególny powód? Zawodowy? Praktyczny?
Rhyme zerknął na butelkę whisky stojącą poza jego zasięgiem. Owszem, był w znacznym stopniu sparaliżowany. Ale dzięki operacji i codziennej porcji ćwiczeń odzyskał część władzy w prawej ręce i dłoni. Pomógł mu także los. Belka, która przed laty spadła mu na szyję podczas oględzin miejsca zdarzenia i przerwała lub zmiażdżyła wiele nerwów, oszczędziła jednak kilka dalszych włókien, choć zostały uszkodzone i pozbawione orientacji. Potrafił brać do ręki przedmioty – choćby butelki szkockiej, by nie szukać daleko – ale nie mógł wstać ze swojego skomplikowanego wózka, żeby je wziąć, jeśli jego niania, czyli Thom, stawiała je tak daleko.
– Jeszcze nie pora koktajlu – oznajmił opiekun, widząc przedmiot zainteresowania szefa. – No, gadaj. Czemu akurat Grenlandia?
– Bo jest niedoceniana. Nazwano ją „zieloną krainą”, chociaż w przeważającej części to pustkowie. Pozbawione roślinności. W porównaniu z Islandią – dość zieloną „krainą lodu”. Ciekawy paradoks.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie.
Rhyme westchnął, zirytowany, że nie umie niczego ukryć; szalenie nie lubił, kiedy go na tym przyłapywano. Postanowił powiedzieć prawdę.
– Podobno Rigspolitiet, duńska policja, prowadzi na Grenlandii badania nad nowym systemem analizy spektrograficznej w ogrodnictwie. W laboratorium w Nuuk. To stolica Grenlandii. Można zlokalizować próbkę w znacznie węższym rejonie geograficznym niż przy użyciu standardowych systemów. – Rhyme bezwiednie uniósł brwi. – Niemal na poziomie komórkowym. Pomyśl tylko! Wszyscy sądzimy, że rośliny są takie same…
– Mnie o to nie posądzaj.
– Wiesz, o czym mówię – fuknął Rhyme. – Ta nowa technika może zawęzić obszar poszukiwań do trzech metrów! Pomyśl tylko.
– Staram się. Grenlandia odpada. Amelia naprawdę pozwoliła ci wybrać?
– Pozwoli. Kiedy jej powiem o spektrografii.
– A co byś powiedział na Anglię? Amelia byłaby zachwycona. Nadają jeszcze ten jej ulubiony program? Top Gear? Oryginalny chyba przestali produkować, ale podobno jest nowa wersja. Byłaby w nim świetna. Wypuszczają ludzi na tor wyścigowy. Ciągle mówi, że pojeździłaby lewą stroną drogi trzysta na godzinę.
– Anglia? – prychnął kpiąco Rhyme. – Właśnie obaliłeś własny argument. Grenlandia i Anglia prezentują ten sam poziom romantyzmu.
– Nie wszyscy przyznają ci rację.
– Ale Grenlandczycy na pewno.
Lincoln Rhyme rzadko podróżował. Jego niepełnosprawność komplikowała każdy wyjazd od strony technicznej, ale pod względem fizycznym zdaniem lekarzy nie było żadnych przeciwwskazań do wojaży. Płuca miał w dobrym stanie – już wiele lat wcześniej odłączono go od respiratora, po którym została ledwie widoczna blizna na piersi – i jeśli tylko zadbano o takie kwestie jak zabiegi gówno-moczowe (jak je nazywał) oraz ubranie, które nie drażniło skóry, ryzyko wystąpienia zmory każdego tetraplegika, dysrefleksji autonomicznej, było niewielkie. Duża część świata była dostosowana do potrzeb niepełnosprawnych i większość miejsc publicznych, takich jak restauracje, bary i muzea, wyposażono w podjazdy i specjalne toalety. Rhyme i Sachs uśmiechnęli się kiedyś, gdy Thom pokazał im w gazecie artykuł o szkole, która niedawno zainstalowała podjazd i dostosowała sanitariaty do potrzeb niepełnosprawnych, a uczono tam tylko jednej umiejętności: stepowania.
Niechęć Rhyme’a do podróżowania i skłonność do samotnictwa wynikały z jego natury, po prostu lubił być sam. Praca w laboratorium – czyli w salonie wyposażonym w odpowiedni sprzęt – wykłady