Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 4
– Albo psychopata. Przecież zostawił stryczek.
– Fakt – przyznał Sellitto. – A ofiara akurat znalazła się w NMNC.
– Co takiego?
– W niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie.
Rhyme znowu zmarszczył czoło.
– Lon?
– Taki skrót krąży po wydziale.
– Po wydziale krążą wirusy grypy, a nie idiotyczne wyrażenia. W każdym razie nie powinny.
Sellitto dźwignął się na nogi i, wsparty na lasce, skierował korpulentną postać w kierunku tacy z ciastkami, którą Thom stawiał na stoliku jak pośrednik handlu nieruchomościami, kuszący potencjalnych nabywców podczas dnia otwartego w apartamentowcu. Detektyw zjadł jedno ciastko, drugie, następne i z aprobatą pokiwał głową. Ze srebrnego dzbanka nalał sobie kawy, dodając sztucznego słodziku, ponieważ jego jedynym ustępstwem na rzecz walki z kaloriami było poświęcenie cukru w zamian za słodkie wypieki.
– Dobre – ocenił z pełnymi ustami. – Chcesz jedno? A kawy?
Oczy kryminalistyka instynktownie powędrowały w stronę nęcącego złota glenmorangie w butelce na wysokiej półce.
Lincoln Rhyme podjął jednak decyzję: nie. Chciał zachować jasny umysł. Miał wrażenie, że dziewczynka uważnie obserwowała całą sytuację, że porwanie miało dokładnie taki przebieg, jak opisała, a makabryczna wizytówka jest szyderczą zapowiedzią rychłej śmierci.
Może też czegoś więcej.
Wysłał kolejną wiadomość do Amelii Sachs.
ROZDZIAŁ 3
Woda kapała z sufitu na podłogę.
Z wysokości trzech metrów.
Co cztery sekundy.
Kap, kap, kap.
Spadającym kroplom nie towarzyszył jednak plusk. Podłogę w tej starej i opuszczonej fabryce pokrywały szramy, które pozostawiły przesuwane metalowe i drewniane przedmioty, woda nie zbierała się więc w kałużach, ale ściekała rysami i szczelinami, tworzącymi wzory jak bruzdy na twarzy starca.
Kap, kap.
Słychać też było jęki, gdy chłodny podmuch wiatru uderzał w wyloty przewodów, kanałów i rur, wydając dźwięk jak przy dmuchaniu w szyjkę butelki, by wydobyć z niej huczący odgłos. Rzadko dziś spotykana melodia. Kiedyś dzieciaki wykorzystywały do tego szklane butelki po napojach, ale dziś szkło zamienił plastik, który w ogóle się nie nadawał. Można dmuchać w butelki po piwie, ale dorosłym buczące tony nie sprawiały żadnej frajdy.
Stefan stworzył kiedyś kompozycję na butelki po napoju Mountain Dew – w każdej był inny poziom wody – aby wydawały dwanaście półtonów w skali chromatycznej. Miał wtedy sześć lat.
Fabryka grała teraz dźwięki cis, f, g. Bez rytmu, ponieważ wiatr wiał nieregularnie.
Z oddali dobiegał szum ulicznego ruchu. Nieustanny.
Jeszcze dalej w tle brzmiał wizg silników odrzutowców.
Całkiem niedaleko: szelest przemykającego szczura.
I oczywiście najbardziej urzekający odgłos: chrapliwy oddech mężczyzny siedzącego na krześle w kącie ciemnego magazynu. Miał związane ręce. I nogi. Na szyi stryczek. Struna, którą Stefan zostawił na chodniku jako makabryczną wiadomość o porwaniu, pochodziła z wiolonczeli; ten stryczek powstał natomiast z dwóch dłuższych, związanych ze sobą strun – najniższych i najgrubszych strun kontrabasu, jednego z instrumentów, które z powodzeniem przeniknęły z muzyki klasycznej do jazzu. Wykonane z błony surowiczej – warstwy pokrywającej owcze jelito – były najdroższe ze strun na rynku. Każda kosztowała sto czterdzieści dolarów. Wydawały najbardziej pełny i głęboki ton i wielu światowej klasy skrzypków, wiolonczelistów i kontrabasistów nie wyobrażało sobie wykonania barokowego utworu na czymś innym. Struny jelitowe były bardziej kapryśne od metalowych i nylonowych i mogły ulec rozstrojeniu pod wpływem najlżejszej zmiany temperatury lub wilgotności.
Nietolerancja strun na wilgoć nie miała jednak w tym momencie żadnego znaczenia dla Stefana; do powieszenia człowieka nadawały się znakomicie.
Pętla wisiała luźno na szyi mężczyzny, koniec stryczka leżał na podłodze.
Stefan zadrżał z podniecenia jak pielgrzym na początku wędrówki. Zadrżał też z zimna, mimo solidnych warstw naturalnej i sztucznej izolacji: miał krępą sylwetkę, gęste i kręcone włosy sięgające ramion, brodę oraz delikatny meszek na piersi i rękach. Prócz tego był opatulony w ciepłe rzeczy: biały podkoszulek, grubą, ciemnoszarą koszulę roboczą, czarną kurtkę nieprzemakalną oraz ogrodniczki, też ciemnoszare. Spodnie przypominały bojówki, ale bojówek nie nosił, ponieważ w miejscu, w którym do niedawna mieszkał, nie pozwalano nikomu mieć kieszeni. Stefan miał trzydzieści lat, ale dzięki gładkiej, dziecięcej cerze wyglądał młodziej.
Pomieszczenie, w którym znajdowali się mężczyźni, było usytuowane w głębi rozległego kompleksu. Stefan przygotował je wczoraj, wniósł tu stół i krzesła z innej części fabryki. Postawił tu też małą lampę na baterie. I swój sprzęt muzyczny, audio i wideo.
Zegarek na jego przegubie pokazywał godzinę dziesiątą piętnaście. Powinien już zaczynać. Starał się zachować ostrożność, ale z policją nigdy nic nie wiadomo. Czy ta dziewczynka widziała więcej, niż mu się zdawało? Tablica rejestracyjna była wprawdzie zabłocona, ale ktoś mógł zauważyć dwie pierwsze litery. Może to by wystarczyło, aby ustalić, że do wczoraj samochód stał na długoterminowym parkingu przy lotnisku Kennedy’ego? Przy użyciu algorytmów, dedukcji, technik przesłuchiwania… mogliby go zidentyfikować.
Nie możemy sobie na to pozwolić, prawda? Musimy być ostrożni.
Jestem ostrożny, nie bój się.
Stefan przypuszczał, że mógł wypowiedzieć te słowa na głos. Czasami nie był pewien, czy mówił do Niej w myślach, czy naprawdę. Nie był też pewien, czy rzeczywiście słyszy Jej odpowiedzi.
Rozstawił przed sobą sprzęt, sprawdził klawiatury, komputer, przewody i wtyczki. Pstryknęły wyłączniki. Zaszumiały twarde dyski, dodając kolejny dźwięk do tła.
Kap.
Jęk.
Szum.
Dobrze.
Aha, jeszcze szczur.
Szelest.
Dopóki brzmiały dźwięki, które nęciły i odwracały uwagę, Stefan miał duże szanse nie dopuścić do głosu Dzikich Wrzasków.
Na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Pojawił się jeszcze