Pogrzebani. Jeffery Deaver
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pogrzebani - Jeffery Deaver страница 5
Stefan miał w ręku cyfrowy dyktafon.
– Nic nie mów.
Mężczyzna w milczeniu skinął głową. Stefan chwycił koniec stryczka i mocno napiął struny. Drugą ręką podsunął dyktafon pod usta mężczyzny. Charczące, rzężące odgłosy wydobywające się z jego ust brzmiały cudownie. Skomplikowane, zróżnicowane pod względem tonu i modulacji.
Można powiedzieć, że prawie melodyjne.
ROZDZIAŁ 4
Porwania i dochodzenia w innych poważnych sprawach na ogół prowadzi wydział specjalny nowojorskiej komendy głównej, w której nijakim budynku niedaleko ratusza na Dolnym Manhattanie było kilka sal konferencyjnych przeznaczonych dla zespołów prowadzących takie śledztwa. Bez nowoczesnej techniki, sexy gadżetów, bajerów z seriali telewizyjnych, które ogląda się po kilka odcinków z rzędu. Po prostu zwykłe pokoje.
Ponieważ jednak do sprawy zaangażowano Lincolna Rhyme’a, któremu niepełnosprawność utrudniała dojazd do siedziby policji, centralę ekipy prowadzącej dochodzenie w sprawie porwania urządzono w jego salonie, nie w budynku komendy.
Wiktoriański dom tętnił życiem.
Do Lona Sellitta dołączyły jeszcze dwie osoby. Szczupły mężczyzna w średnim wieku, o aparycji naukowca, w granatowym, tweedowym ubraniu, które w najlepszym razie można było nazwać staroświeckim. Mel Cooper miał bladą cerę, przerzedzone włosy na ciemieniu i nosił okulary, które stały się modne tylko dzięki popularności Harry’ego Pottera. Chodził w butach Hush Puppies. Beżowych.
Drugi nowo przybyły, Fred Dellray, agent specjalny biura okręgu południowego FBI. Wyjątkowo smukły mężczyzna o skórze barwy mahoniowego biurka, o które się właśnie opierał, na wpół na nim siedząc, ubrany w stylu… niespotykanym nigdzie indziej. Jego strój składał się z ciemnozielonej marynarki, pomarańczowej koszuli i krawata w kolorze bardziej kanarkowym niż prawdziwy kanarek, co przyznałby każdy miłośnik ptaków. W kieszonce tkwiła fioletowa poszetka. Spodnie w stonowaną granatową pepitkę prezentowały się natomiast znacznie skromniej.
Podczas gdy Cooper cierpliwie siedział na stołku laboratoryjnym w oczekiwaniu na dowody, które Sachs miała niebawem przywieźć, Dellray odszedł od biurka, by, spacerując po salonie, prowadzić dwie rozmowy telefoniczne naraz. Granice między kompetencjami służb stanowych i federalnych są mętne jak wody East River w marcu, ale w przypadku porwania bezdyskusyjnie zwierają szeregi. W wypadku tego przestępstwa rzadko dochodzi do kłótni o pierwszeństwo. Zadanie ocalenia życia uprowadzonej osobie skutecznie hamuje rozbuchane ego.
Dellray zakończył jedną rozmowę, a potem drugą.
– Możliwe, że dało się zidentyfikować ofiarę – oznajmił. – Trzeba się było deczko nagimnastykować, żeby połączyć część A z częścią B. Ale wszystko zaczyna się składać na prawdopodobieństwa.
Dellray skończył studia – między innymi psychologię i filozofię (owszem, można filozofować hobbystycznie) – ale w mowie potocznej używał gwary ulicznej własnego autorstwa, nie slangu gangsterów ani dialektu Afroamerykanów. Podobnie jak ubiór i zamiłowanie do czytania dzieciom Heideggera i Kanta, był to czysto dellrayowski styl.
Wspomniał o telefonie, o którym Sellitto mówił Rhyme’owi, podobno wyrzuconym przez porywacza z okna samochodu, kiedy z ofiarą w bagażniku uciekał z miejsca zdarzenia.
– Spece techniczni strasznie się napalili, kiedy usłyszeli, że mają się włamać do tego telefonu – taka łamigłówka od Apple’a to zawsze wyzwanie. Dla naszych ludzi to jak gra w Angry Birds. A tu patrzą, bęc, nie ma hasła! W dzisiejszych czasach! Zaczynają buszować w rejestrach połączeń, a komórka, wyobraźcie sobie, dzwoni. Jakiś gość głosem biznesmena mówi, że czeka na właściciela telefonu ze śniadaniem i żeby się pospieszył, bo grejpfrut się grzeje i owsianka stygnie.
– Fred?
– Ojoj, jacy to dzisiaj z rana jesteśmy niecierpliwi. Telefon należy do niejakiego Roberta Ellisa, szefa tyciego start-upu – to moje określenie – z San Jose. Przyjechał do miasta szukać kapitału. A kiedy mówię „start-up”, nie wyobrażajcie sobie Facebooka, szajs-chata, żadnej intratnej sexy firmy. Facet spec-ja-li-zu-je się w zakupie miejsca i czasu w mediach. Czyli raczej nie wygląda na to, żeby porwał go ktoś z konkurencji.
– Porywacz kontaktował się ze wspólnikami albo rodziną? – spytał Sellitto. – W sprawie okupu?
– Otóż nie. W spisie połączeń są rozmowy z numerem komórki zarejestrowanej na kobietę, która mieszka pod tym samym adresem. Czyli można domniemywać, że to jego dziewczyna. Ale operator twierdzi, że jej telefon jest ni mniej, ni więcej, tylko w Japonii. Przypuszczalnie w towarzystwie rzeczonej damy, niejakiej Sabriny Dillon. Wiceszef mojego biura zadzwonił do niej, ale nie odebrała i dotąd nie dała znaku życia. Pozostałe numery na liście są niewarte uwagi. Telefony faceta, który służbowo przyjechał do miasta. Jeżeli chodzi o rodzinę, nie znaleźliśmy żadnych bliskich krewnych.
– Spięcia w domu? – spytał Mel Cooper. Wprawdzie specjalizował się w analizach laboratoryjnych, ale był też detektywem, który przez wiele lat prowadził śledztwa.
– Nie wykryto – odparł Dellray. – Chociaż gdyby nawet, to wydaje mi się, że numerek na boku to jeszcze nie powód, żeby pakować gościa do kufra.
– Fakt – przytaknął Sellitto.
– Żadnych związków z przestępczością zorganizowaną? – zapytał Rhyme.
– Koleś nie jest gangsterem, chyba że teraz uczą tego na uniwerku w Los Angeles. UCLA to jego Alma Mater.
– Czyli skłaniamy się ku wersji ze świrem w roli głównej – orzekł Sellitto.
Przecież zostawił stryczek…
– Jestem skłonny się z tobą zgodzić, Lon – przyznał Dellray.
– Domysły – zrzędliwym tonem burknął Rhyme. – Tracimy czas.
Gdzie, do cholery, jest Sachs i zespoły techników zabezpieczające ślady?
Komputer Coopera wydał radosny dźwięk i detektyw zerknął na ekran.
– Od twoich śladołapów, Fred.
Rhyme podjechał wózkiem do monitora. Federalni technicy kryminalistyki – z zespołu zabezpieczania i analizy śladów – dokładnie zbadali telefon i nie znaleźli na nim odcisków palców. Sprawca, zanim wyrzucił aparat z samochodu, starannie go wytarł.
Zespół znalazł jednak inne ślady – drobiny ziemi oraz wciśnięty za krawędź etui telefonu krótki, jasny włos. Ludzki. Bez cebulki, więc analiza DNA była niemożliwa. Włos był suchy i najprawdopodobniej ufarbowany na platynowy blond.
– Zdjęcie Ellisa?
Kilka minut później Cooper ściągnął fotografię z wydziału komunikacji w Kalifornii.
Trzydziestopięcioletni