Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 15
– Wtedy jednak nie znalazłem i prawie stałem pod słupem męczeńskim.
– Naprawdę? To rzeczywiście kiepska sprawa. Diabelski wynalazek ten pal męczeński. Nienawidzę czerwonych drabów sto razy więcej, skoro tylko wspomnę o nim.
– To nie wiesz, co robisz. Kto nienawidzi Indian, ten sądzi o nich fałszywie i nie myśli o tym, co przecierpieli. Gdyby teraz ktoś przyszedł, aby nas stąd wypędzić, co powiedziałbyś na to?
– Broniłbym się!
– A czy miejsce to jest twoją własnością?
– Nie wiem, do kogo należy, ale ja na pewno go nie kupiłem.
– Widzisz? Do czerwonoskórych należy cały ten kraj, a myśmy go zagarnęli. A kiedy się bronią, potępiasz ich za to!
– Hm! Słusznie mówisz, ale czerwonoskóry musi ustąpić, musi umrzeć, takie już jego przeznaczenie.
– Tak, Indianie wymierają, bo ich mordujemy. A mówi się, że nie są zdolni do przyjęcia kultury, więc muszą zniknąć. Ale kultury nie wypalisz jak kulę z lufy; na to trzeba czasu, dużo czasu. A czy daje się im czas na to? Czy gdy poślesz do szkoły sześcioletniego chłopca, palniesz mu w łeb, jeśli po kwadransie nie został jeszcze profesorem? Nie zamierzam bronić Indian, ale znalazłem wśród nich tyle dobrych ludzi, co wśród białych, a może jeszcze więcej. Komuż zawdzięczam, że nie mam ani domu, ani rodziny i choć stary, wałęsam się jeszcze po Dzikim Zachodzie? Białym czy czerwonym?
– Tego nie wiem, nie mówiłeś nigdy.
– Bo mężczyzna raczej stłumi w sobie takie rzeczy, niż mówi o nich. Szukam jeszcze jednego, który mi umknął. Przywódca – najgorszy!
Wymówił te słowa powoli, jakby kładąc na nie nacisk. To zwróciło uwagę reszty towarzyszy, którzy przysunęli się bliżej i spoglądali, nie mówiąc jednak ani słowa. On patrzył przez chwilę w ognisko, kopnął nogą palące się polano i ciągnął dalej, jakby sam do siebie:
– Nie zastrzeliłem ich, lecz zaćwiczyłem na śmierć, jednego po drugim. Żywcem musiałem ich dostać, aby umierali tak, jak zmarła moja rodzina, żona i obaj synowie. Sześciu ich było, a pięciu zdmuchnąłem w krótkim czasie; szósty uszedł. Ścigałem go po całych Stanach, aż udało mu się zatrzeć ślady za sobą. Ale on żyje, bo był znacznie młodszy ode mnie, i myślę, że zobaczę go jeszcze, zanim zamknę powieki…
Nastało głębokie milczenie; wszyscy czuli, że idzie o rzecz niezwykłą. Dopiero po dłuższej chwili odważył się jeden zapytać:
– Blenter, kim był ten człowiek?
Stary ocknął się z zadumy.
– Kim był? Na pewno nie Indianinem! Biały potwór, jakiego wśród czerwonoskórych nie znajdziesz. Tak, ludzie, powiem wam nawet, że był tym, czym my wszyscy jesteśmy – był… rafterem!
– Jak to? Rafterzy wymordowali twoją rodzinę?
– Tak, rafterzy! O, nie mamy bynajmniej powodu do dumy z naszego rzemiosła. Wszyscy przecież jesteśmy prawie złodziejami!
Uwaga spotkała się z żywymi protestami. Blenter jednak ciągnął niezmieszany:
– Ta rzeka, nad którą jesteśmy, ten las, którego drzewa wyprzedajemy, nie są naszą własnością. Zabieramy cudze, a zastrzelilibyśmy każdego, kto by chciał nas przepędzić. Czy to nie kradzież? Czy to nie rabunek?
Spojrzał wokoło, a że milczeli, mówił dalej:
– I z takimi mordercami miałem wtedy do czynienia. Przybyłem z Missouri z rzetelnym kontraktem w kieszeni. Żona i synowie byli ze mną; mieliśmy bydło kilka koni, świnie i wielki wóz pełen sprzętów, gdyż byłem wcale zamożny. W pobliżu nie mieszkał żaden osadnik, ale też nie potrzebowaliśmy nikogo; mieliśmy wszak osiem rąk silnych i dostatecznie pracowitych. Wkrótce stanął barak. Wykarczowaliśmy las pod uprawę i zaczęliśmy obsiewać rolę. Pewnego dnia zginęła mi krowa; udałem się do lasu, aby jej poszukać. Wtem usłyszałem uderzenia siekier; poszedłem za ich głosem i zobaczyłem sześciu rafterów, którzy ścinali moje drzewa. Przy nich leżała krowa; zastrzelili ją, aby mieć żarcie. No, messurs, co byście uczynili na moim miejscu?
– Ubiłbym tych drabów – odpowiedział jeden – i miałbym do tego prawo. Według praw Zachodu kradzież konia lub krowy podpada karze śmierci.
– Słusznie, ale ja tak nie postąpiłem. Mówiłem uprzejmie do tych ludzi i żądałem tylko, aby moją ziemię opuścili i zapłacili za krowę. Wyśmieli mnie. A następnego dnia brakło drugiej krowy. Rafterzy ją ukradli. Kiedy znowu zaszedłem, była poćwiartowana, a pasy jej suszyły się na pemikan (mięso suszone na słońcu). Groziłem, że zrobię użytek z przysługującego mi prawa, i zażądałem odszkodowania. Wtedy jeden, który uchodził za ich dowódcę, podniósł broń do mnie. Roztrzaskałem mu ją kulą. Nie chciałem go ranić i celowałem w karabin. Potem pośpieszyłem, aby przyprowadzić synów. We trzech nie obawialiśmy się wcale owych sześciu; kiedy jednak przyszliśmy, już ich nie było. Teraz naturalnie wskazana była ostrożność; przez parę dni nie oddaliliśmy się poza najbliższy obręb baraku. Czwartego dnia skończyła się nam żywność; udałem się więc ze starszym synem, aby zdobyć mięso. Mieliśmy się na baczności, ale nie było ani śladu rafterów. Kiedyśmy powoli i cicho przedzierali się przez las, ujrzałem nagle, może o dwadzieścia kroków, owego dowódcę za drzewem. Lecz i on spostrzegł mego syna i wymierzył do niego z karabinu. Nie było nigdy moją pasją zabijać bez potrzeby człowieka, toteż przyskoczyłem tylko szybko, wyrwałem mu strzelbę z ręki, a nóż i pistolet zza pasa i wymierzyłem taki policzek, że upadł na ziemię. Nie stracił jednak przytomności, a nawet był żwawszy ode mnie; w jednej chwili zerwał się i znikł, zanim mogłem wyciągnąć ku niemu rękę.
– Do wszystkich diabłów! Za tę głupotę musiałeś potem odpokutować! – zawołał jeden z towarzyszy. – Założę się, że ten człowiek zemścił się za to uderzenie!
– Tak, zemścił się – potwierdził stary zerwawszy się; przeszedłszy jednak kilka razy tam i z powrotem, usiadł i ciągnął dalej: – Szczęście sprzyjało nam na polowaniu. Kiedy wróciliśmy, poszedłem poza dom złożyć zdobycz. Zdawało mi się, że słyszę okrzyk przerażenia, ale, niestety, nie zwróciłem na to uwagi. Wchodząc do izby, ujrzałem przy ognisku moich ludzi powiązanych i zakneblowanych; równocześnie i mnie pochwycona i rzucono na ziemię. Rafterzy przyszli w czasie naszej nieobecności do farmy i pokonawszy żonę i młodszego bów i, przerażony, wykrzyknął jego imię. Mordować jak tchórze umieli, ale aby stawić opór w sześciu tej jednej osobie, zabrakło im odwagi; uciekli w las, kryjąc się poza domem.
– To ów przybysz wzbudzający obawę musiał być znakomitym westmanem?
– Westmanem? Pshaw! To był Indianin! Tak, ludzie, mówię wam, uratował mnie czerwonoskóry!
– Czerwonoskóry? I wzbudził taki postrach, że sześciu rafterów uciekło przed nim? Niemożliwe!
– To był Winnetou!
– Winnetou, Apacz? Wielkie nieba! To rzeczywiście możliwe! Czy i wtedy był już tak znany?