Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 2

Автор:
Серия:
Издательство:
Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May

Скачать книгу

trzy szklanki.

      – Zgadzam się! – oświadczył kornel.

      – Ja też – odpowiedział drugi. – Ale musi być sposobność rewanżu. Trzy zakłady i trzy drinki.

      – Z kim?

      – Najpierw z czarnym, którego, jak utrzymujesz, znasz, ale nie wiesz, kim jest. Potem z jednym z tych dżentelmenów, którzy gapią się na brzeg. Weźmy tego wielkiego draba, który wygląda przy nich jak olbrzym między karłami. A wreszcie z tym czerwonym Indianinem, który przyszedł na pokład z synkiem. A może się go boisz?

      Odpowiedzią był ogólny śmiech, a kornel odparł pogardliwie:

      – Ja miałbym się bać tego czerwonego błazna? Pshaw! A może także tego olbrzyma, przeciw któremu mnie podszczuwasz? Do wszystkich diabłów! Ten człowiek musi być silny! Ale właśnie tacy giganci mają zwykle najmniej odwagi, a ten jest tak wyelegantowany, że z pewnością umie się obracać tylko w salonie, a nie wśród ludzi naszego pokroju. A więc przyjmuję zakład. Drink z trzech szklanek z każdym z nich. A teraz do dzieła!

      Ostatnie trzy zdania wypowiedział tak głośno, że musieli go słyszeć wszyscy podróżni. Każdy Amerykanin i każdy westman zna znaczenie słowa drink, zwłaszcza gdy zostanie wypowiedziane tak głośno i groźnie, jak to tutaj miało miejsce. Dlatego oczy wszystkich zwróciły się na kornela. Widziano, że jest mocno pijany, tak jak i jego towarzysze, a mimo to nikt nie odchodził, ponieważ każdy oczekiwał ciekawej sceny.

      Kornel kazał napełnić szklanki, wziął swoją do ręki, podszedł do czarnego i rzekł:

      – Good day, sir! Chciałbym wam ofiarować tę szklankę brandy. Uważam was naturalnie za dżentelmena, bo pijam tylko z ludźmi rzeczywiście szlachetnymi; spodziewam się, że wypróżnicie tę szklankę za moje zdrowie!

      Broda zagadniętego zrazu rozszerzyła się, a potem ściągnęła, z czego można było wnosić, że przez twarz jego przebiegł uśmiech zadowolenia.

      – Well – odpowiedział. – Nie jestem od tego; mogę uczynić wam tę przyjemność, ale chciałbym wiedzieć, kto mi wyświadcza ten nieoczekiwany zaszczyt.

      – Zupełnie słusznie, sir! Powinno się wiedzieć, z kim się pije. Nazywam się Brinkley, kornel Brinkley, do usług. A wy?

      – Moje nazwisko jest Grosser, Tomasz Grosser, jeśli nie macie nic przeciw temu. A więc za wasze zdrowie, kornelu!

      Wypróżnił szklankę, przy czym wypili i inni, i zwrócił ją „pułkownikowi”. W poczuciu zwycięstwa Brinkley zmierzył swego rozmówcę lekceważącym spojrzeniem od stóp do głów i rzekł grubiańsko:

      – Zdaje mi się, że to nazwisko niemieckie. Jesteście więc przeklętym dutchmanem, hę?

      – Nie, Austriakiem, sir – odpowiedział Europejczyk w sposób bardzo uprzejmy, nie dając się wyprowadzić z równowagi. – Swego przeklętego dutchmana musicie skierować pod innym adresem; do mnie się nie stosuje. A więc dziękuję za drink i żegnam!

      Obrócił się energicznie na pięcie i odszedł szybko, mówiąc do siebie po cichu:

      – A więc rzeczywiście Brinkley! I nazywa się teraz kornelem! Ten drab knuje coś niedobrego. Muszę mieć oczy otwarte.

      Brinkley wygrał wprawdzie pierwszą część zakładu, lecz nie wyglądał przy tym na zwycięzcę; mina mu zrzedła. Spodziewał się, iż Grosser będzie się wzbraniał wypić i trzeba go będzie zmusić do tego groźbą; ten jednak okazał się mądrzejszy: wypił i uchylił się od zwady. Kornel był wściekły. Napełniwszy szklankę, podszedł do drugiej upatrzonej ofiary – Indianina.

      Wraz z Grosserem weszło na pokład w Lewisburgu dwóch Indian. Jeden starszy, drugi młodszy, liczący może piętnaście lat. Uderzające podobieństwo ich twarzy kazało się domyślać, że są to ojciec i syn. Byli tak jednakowo ubrani i uzbrojeni, że syn wydawał się odmłodzonym portretem ojca.

      Odzież ich składała się ze skórzanych legginów, ozdobionych po bokach frędzlami, i żółtych mokasynów. Koszuli czy bluzy myśliwskiej widać nie było, gdyż ciało od ramion nosili okryte pstrymi i lśniącymi kocami zuni, z tego gatunku, które kosztują często ponad sześćdziesiąt dolarów za sztukę. Czarne włosy, gładko sczesane do tyłu, opadały na barki, nadając im kobiecy wygląd. Pełne, okrągłe twarze miały nadzwyczaj dobroduszny wyraz, a powiększało go jeszcze i to, że policzki ich były pomalowane cynobrem na kolor jasnoczerwony. Flinty, które trzymali w rękach, wydawały się niewarte razem ani dolara; w ogóle wyglądali obaj zupełnie niegroźnie, a przy tym tak osobliwie, że jak wspomnieliśmy, wywołali śmiech wśród pijących. Usunęli się nieśmiało na bok, jakby bali się ludzi, i stali oparci o szeroką i długą skrzynię z masywnego drzewa, wysokości człowieka.

      – Ma tylko trzy lata, sir, nie więcej!

      – Tylko? I to pan nazywasz „tylko”? To przecież zupełnie dojrzała pantera! Mój Boże! I taka bestia znajduje się na pokładzie! Któż zechce za to odpowiadać?

      – Ja, sir, ja – odpowiedział elegancki pan kłaniając się damom i mężczyznom. – Pozwólcie mi, myladies and gentlemen, przedstawić się. Jestem Jonatan Boyler, właściciel słynnej menażerii, a przebywam od pewnego czasu z moją trupą w Van Bueren. Ponieważ ta czarna pantera nadeszła do mnie do Nowego Orleanu, udałem się tam z moim doświadczonym pogromcą zwierząt, aby ją odebrać. Kapitan tego dzielnego statku udzielił mi za wysokim wynagrodzeniem pozwolenia załadowania tego zwierzęcia, stawiając przy tym warunek, aby pasażerowie, o ile możności, nie dowiedzieli się, w jakim znajdują się towarzystwie. Dlatego karmiłem panterę tylko w nocy i dawałem jej zawsze całe cielę, aby się tak nażarła, by się ruszać nie mogła i cały dzień przespała. Ale jeżeli pięściami bić w skrzynię, to panterka musi się obudzić i wtedy daje się słyszeć także jej głos. Mam nadzieję, iż szanowne damy i panowie nie wezmą za złe pobytu na okręcie tej panterki, bo przecież nie czyni najmniejszej subiekcji.

      – Co? – zawołał mały pan w okularach. – Nie czyni subiekcji? Nie brać za złe? Do wszystkich diabłów! Muszę przyznać, że z takim żądaniem nie zwracano się do mnie jeszcze nigdy! Ja mam przebywać na tym okręcie z czarną panterą? Niech mnie powieszą, jeśli to uczynię! Albo ona musi iść precz, albo pójdę ja. Wrzućcie tę bestię do wody! Albo wysadźcie klatkę na brzeg!

      – Ależ, sir! Nie ma rzeczywiście żadnego niebezpieczeństwa – zapewnił właściciel menażerii. – Przypatrzcie się tej silnej skrzyni i…

      – Ach, co tam skrzynia! – przerwał człowieczek. – Tę skrzynię potrafię ja rozbić, a cóż dopiero pantera!

      – Proszę, pozwólcie mi wyjaśnić, że w skrzyni znajduje się właściwa klatka żelazna, której nawet dziesięć lwów czy panter nie mogłoby rozbić.

      – Czy aby naprawdę? Pokażcie nam tę klatkę. Musimy wiedzieć, jak jest! – zawołało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści głosów.

      Właściciel menażerii był jankesem i pochwycił tę sposobność, aby ogólne żądanie obrócić na swą korzyść.

      – Bardzo chętnie, bardzo chętnie… – odpowiedział. – Ale, myladies and gentlemen, łatwo to zrozumieć, że nie można

Скачать книгу