Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 3

Автор:
Серия:
Издательство:
Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May

Скачать книгу

nie odpowiedział.

      – A więc tylko pierwsze miejsca. Proszę, myladies and mylords, dolara od osoby!

      Zdjął kapelusz i zbierał dolary, podczas gdy pogromca, którego przywołał, czynił przygotowania do przedstawienia.

      Podróżni byli przeważnie jankesami i jako tacy oświadczyli, że zgadzają się zupełnie z tym obrotem sprawy. Jeśli przedtem większość z nich oburzało, że kapitan zezwolił na transport tak niebezpiecznego zwierzęcia na swym steamerze, to teraz wszystkich pogodziła okoliczność, że to właśnie przyniesie pożądaną rozrywkę w nudnym życiu na statku. Nawet mały uczony przemógł swą obawę i przyglądał się przygotowaniom z wielkim zaciekawieniem.

      – Słuchajcie, chłopcy! – rzekł kornel do swych towarzyszy. – Jeden zakład wygrałem, drugi przegrałem, bo czerwony drab nie wypił. To się znosi. Trzeci zakład zrobimy nie o trzy szklanki brandy, lecz o dolara wstępu. Czy zgadzacie się?

      Towarzysze przyjęli naturalnie tę propozycję, bo olbrzym nie wyglądał na takiego, który by dał sobie napędzić stracha.

      – Dobrze – zawołał kornel, którego nadmiar alkoholu uczynił pewnym zwycięstwa – uważajcie, jak chętnie i prędko ten Goliat będzie pił ze mną!

      Kazał napełnić szklankę i zbliżył się do wspomnianego. Kształty tego człowieka musiało się rzeczywiście uważać za olbrzymie. Był jeszcze wyższy i szerszy niż czarnobrody, który nazywał się wielgusem (Gross – wielki), a liczył prawie lat czterdzieści. Jego gładko wygolona twarz była brunatna od słońca; piękne, męskie rysy miały śmiały zakrój, a siwe oczy ów szczególny, nie dający się opisać wyraz, którym odznaczają się ludzie, żyjący na wielkich płaszczyznach, gdzie horyzontu nic nie zacieśni, a więc marynarze, mieszkańcy pustyni i ludzie prerii. Nosił elegancki garnitur podróżny, a broni przy nim nie było widać. Obok stał kapitan, który zszedł z mostka, aby również przyjrzeć się przedstawieniu z panterą.

      Teraz przystąpił do nich kornel, stanął szeroko rozkraczony przed swą domniemaną trzecią ofiarą i rzekł:

      – Sir, proponuję wam drink. Prawdopodobnie nie będziecie się wzdragać powiedzieć mi, jako prawdziwemu dżentelmenowi, kim jesteście.

      Zagadnięty rzucił na niego zdziwione spojrzenie i odwrócił się, aby ciągnąć dalej rozmowę z kapitanem, przerwaną przez zuchwałego pijaka.

      – Halo! – zawołał kornel. – Czyście ogłuchli, czy nie chcecie mnie słuchać? Tego drugiego bym nie radził, bo nie znam żartów, gdy mi kto odmówi drinku. Życzliwie radzę wam wziąć sobie przykład z Indianina.

      Zaczepiony wzruszył lekko ramionami i zapytał kapitana:

      – Czy pan słyszał, co ten chłopaczyna do mnie mówił?

      – Yes, sir, każde słowo – przytaknął zapytany.

      – Well, a więc jesteście świadkiem, że ja go nie przywołałem.

      – Co?! – wrzasnął kornel. – Nazywacie mnie chłopaczyną? I drinku odmawiacie? Czy ma się wam przydarzyć to, co Indianinowi, któremu ja…

      Więcej nie powiedział, bo w tej chwili otrzymał od olbrzyma tak siarczysty policzek, że padł na ziemię i przekoziołkował daleko. Leżał przez chwilę jak martwy, lecz zerwał się szybko, wyciągnął nóż i podniósłszy go do ciosu, rzucił się na olbrzyma.

      Ten wsadził ręce do kieszeni od spodni i stał tak spokojnie, jakby mu nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo i jakby kornela zupełnie nie było.

      – Psie! Mnie policzek? – zaryczał kornel. – To się płaci krwią, i to twoją!

      Kapitan chciał interweniować, ale olbrzym wstrzymał go energicznym skinieniem głowy, a kiedy kornel zbliżył się do niego na dwa kroki, podniósł prawą nogę i przyjął go takim kopnięciem w brzuch, że uderzony padł po raz drugi i potoczykopn się po ziemi.

      – A teraz dość, bo inaczej… – zawołał groźnie Goliat.

      Lecz kornel zerwał się znowu, zasadził nóż za pas i rycząc z gniewu, wyciągnął jeden z pistoletów, kierując go ku przeciwnikowi; ten jednak wyjął prawą rękę z kieszeni, uzbrojoną w rewolwer.

      – Precz z pistoletem! – zawołał zwracając lufę swej małej broni ku prawej ręce napastnika.

      Jeden – dwa – trzy cienkie, ale ostre trzaski… kornel krzyknął i wypuścił pistolet.

      – Tak, chłopcze – rzekł olbrzym. – Nieprędko będziesz znowu wymierzał policzki, gdy kto odmówi pić ze szklanki, w której przedtem umaczałeś twój ryj. A jeżeli chcesz jeszcze teraz wiedzieć, kim jestem, to…

      – Do diabła z twoim nazwiskiem! – pienił się kornel. – Nie chcę go słyszeć! Ciebie jednak samego chcę i muszę dostać. Hej, na niego, chłopcy, go on!

      Teraz dopiero pokazało się, że draby tworzyły prawdziwą zgraną bandę. Wyrwali noże zza pasów i rzucili się na olbrzyma; ten jednak wyciągnął nogę, podniósł ramiona i krzyknął:

      – Chodźcie, jeśli macie odwagę zadzierać z Old Firehandem!

      Dźwięk tego imienia wywołał natychmiastowy skutek; Brinkley, który chwycił znowu za nóż nie zranioną lewą ręką, zawołał przerażony:

      – Old Firehand! Do wszystkich diabłów, kto by to pomyślał! Dlaczego nie powiedzieliście tego przedtem?

      – Czy tylko nazwisko chroni dżentelmena przed waszym grubiaństwem? Zabierajcie się stąd, siadajcie spokojnie w kącie i nie pokazujcie mi się więcej na oczy, bo was wszystkich zdmuchnę!

      – Well, pomówimy jeszcze potem!

      Kornel odwrócił się i poszedł na przód okrętu; towarzysze powlekli się za nim jak obite psy. Usiadłszy na boku, zawiązali swemu przywódcy rękę, rozmawiając przy tym cicho a żywo i rzucając na sławnego myśliwego spojrzenia, które acz nie przyjazne, wskazywały, jak wielką mieli przed nim obawę.

      Lecz nie tylko na nich wywarło to znane nazwisko wrażenie. Wśród pasażerów nie było z pewnością ani jednego, który by nie słyszał o tym odważnym człowieku, którego cale życie złożone było z najniebezpieczniejszych czynów i przygód. Kapitan uścisnął mu rękę i rzekł w najuprzejmiejszym tonie:

      – Ależ, sir, powinienem był o tym wiedzieć! Byłbym wam odstąpił własną kajutę. Na Boga, toż to zaszczyt dla „Dogfisha”, że wasze stopy dotknęły jego desek. Dlaczego nazwaliście się inaczej?

      – Powiedziałem wam moje prawdziwe nazwisko. Old Firehandem nazywają mnie westmani, bo ogień z mej strzelby, kierowany moją ręką, przynosi zawsze zgubę.

      – Słyszałem, że nigdy nie chybiacie?

      – Pshaw! Każdy dobry westman potrafi to tak samo, jak ja. Ale widzicie, jaką korzyść daje znane nazwisko wojenne. Gdyby nie to, doszłoby z pewnością do walki.

      – I wy musielibyście ulec przemocy.

      – Tak

Скачать книгу