Skarb w Srebrnym Jeziorze. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skarb w Srebrnym Jeziorze - Karol May страница 7
Kiedy przez pewien czas handel i życie znalazły się w ciężkim położeniu i stanęło tysiąc fabryk, a dziesiątki tysięcy robotników znalazły się bez żadnego zajęcia, bezrobotni udawali się na wędrówki, które kierowały się przede wszystkim w stronę zachodnią. Stany, leżące po tamtej stronie Missisipi, zostały przez nich formalnie zalane. Jednak nastąpiła wkrótce segregacja: uczciwsi wzięli się do byle jakiej pracy, nawet gdy zajęcie było mało płatne a wytężające; najmowali się po większej części na farmy do pomocy przy żniwach i stąd nazywano ich harvesterami, żniwiarzami. Natomiast elementy stroniące od pracy połączyły się w bandy żyjące z rabunku, mordu i pożogi; spadły one szybko na najniższy stopień zepsucia moralnego, a przywodzili im ludzie, ku którym wyciągała się groźnie ręka sprawiedliwości.
Ci trampi pojawiali się w większych skupiskach, czasem do trzystu ludzi liczących, a napadali nie tylko pojedyncze farmy, ale nawet małe miasteczka, aby je złupić doszczętnie; opanowywali koleje, terroryzowali urzędników i posługiwali się pociągami, aby przenosić się szybko w inne strony i tam popełniać nowe przestępstwa. To zło tak się rozpanoszyło, że w niektórych stanach gubernatorzy byli zmuszeni wzywać pomocy milicji, by staczać z łotrami formalne bitwy.
Za takich trampów kapitan i sternik „Dogfisha” uważali kornela Brinkleya i jego towarzyszy. Banda liczyła około dwudziestu osób; była wobec tego za słaba, aby zadzierać z resztą pasażerów i załogą, jednak ostrożność nie była bynajmniej zbyteczna.
Kornel naturalnie zainteresował się ową cudaczną postacią, zbliżającą się do okrętu na kruchej tratwie, która tak wspaniale rozprawiła się z potężnym drapieżnikiem. Kiedy Tom wymienił owo szczególne nazwisko „Ciotka Droll”, kornel się śmiał; ale teraz, gdy obcy wszedł na pokład, ściągnęły mu się brwi i szepnął do swych ludzi:
– Ten łotr wcale nie jest tak śmieszny, za jakiego chce uchodzić. Mówię wam, musimy się mieć przed nim na baczności.
– Po cóż więc to przebranie? – zapytał któryś z nich.
– To nie jest wcale przebranie. Ten człowiek jest rzeczywiście oryginałem, a przy tym najniebezpieczniejszym, jaki może istnieć, detektywem.
– Pshaw! Ciotka Droll i detektyw! Ten osobnik może być, czym chcesz, ale detektywem nie jest; w to nigdy nie uwierzę.
– A mimo to jest nim. Słyszałem już o Ciotce Droll: ma być na pół zwariowanym stawiaczem sideł, który ze wszystkimi szczepami Indian jest na najlepszej stopie, dzięki swej wesołości. Nie wiedziałem, że go znam. Zobaczywszy jednak teraz, poznałem go. Ten grubas jest detektywem, jak amen w pacierzu. Spotkałem go w górze Missouri w forcie Sully, gdzie wyłowił pewnego kamrata spośród naszego towarzystwa i wydał na stryczek; on sam eden, a nas było przeszło czterdziestu.
– To niemożliwe! Mogliście mu przynajmniej wywiercić czterdzieści dziur w skórze!
– Nie, właśnie że nie mogliśmy. Droll działa więcej podstępem niż przemocą. Przypatrzcie się tylko tym oczkom, małym i chytrym jak u kreta! Nie ujdzie im nawet mrówka w najgęstszej trawie. Czepia się swej ofiary z największą i nie znoszącą żadnego oporu przyjaźnią i zatrzaskuje pułapkę, zanim możliwe jest nawet pomyśleć o zaskoczeniu.
– Czy zna ciebie?
– Chyba nie; wówczas nie mógł mi się przyjrzeć, a od tego spotkania upłynęło wiele czasu i ja bardzo się zmieniłem. Mimo to jestem zdania, że wskazane jest, abyśmy się zachowywali spokojnie i cicho, byle nie zwrócić na siebie jego uwagi. Sądzę, że możemy tu spłatać dobrego figla, a nie chciałbym, ażeby Droll stanął nam w drodze.
Wygląd Drolla, mimo słów kornela, budził raczej wesołość niż strach. Jego nakrycie głowy nie było ani kapeluszem, ani czapką czy czepkiem, choć można je było określić każdym z tych wyrazów. Składało się z pięciu różnego kształtu kawałków skóry: środkowy, leżący na czubku głowy, miał kształt miski odwróconej do góry dnem, tylny okrywał kark, a przedni czoło – miała to być pewnego rodzaju osłona czy kreza; czwarty i piąty kawałek tworzyły szerokie klapy zasłaniające uszy.
Kaftan nosił bardzo długi i nadzwyczaj szeroki, a złożony wyłącznie ze skórzanych łat, przyszytych jedna na drugiej; żadna nie była tego samego wieku i widziało się, że ponaszywano je stopniowo w różnych odstępach czasu. Z przodu brzegi tej bluzy opatrzone były rzemieniami, które, związane razem, zastępowały brakujące guziki. Ponieważ nadzwyczajna długość i szerokość tej niezwykłej garderoby utrudniała chodzenie, właściciel rozciął ją z tyłu od dołu do pasa, a obie poły obwiązał tak dokoła nóg, że tworzyły szerokie szarawary, co poruszenia Ciotki Droll czyniło wprost śmiesznymi. Te niby-spodnie sięgały do kostek, a skórzane trzewiki uzupełniały kostium od dołu. Rękawy bluzy były również niezwykle szerokie i za długie dla tego człowieka, toteż zeszył je z przodu, a dalej, ku tyłowi, umieścił dwa otwory, przez które wystawiał ręce. Tym sposobem rękawy tworzyły dwie zwisające kieszenie skórzane, w których mógł chować najrozmaitsze przedmioty.
Ta część ubioru nadawała figurze Ciotki Droll wygląd nieforemny, a poza tym pobudzało prawie do śmiechu pełne, czerwone i niezwykle przyjazne oblicze, którego oczka, zdawało się, nie umiały ani na sekundę spocząć, lecz znajdowały się w ustawicznym ruchu, tak że nic nie mogło ujść ich baczności.
W ręce trzymał dwururkę, która liczyła też bardzo szacowne lata. Czy miał poza tym jaką broń, tego się można było najwyżej domyślać, gdyż kaftan obejmował całą postać jak związany worek, kryjąc zapewne niejeden przedmiot.
Chłopiec, który towarzyszył temu oryginałowi, miał może lat szesnaście i był blondynem, silnie zbudowanym; spoglądał bardzo poważnie, a nawet dumnie, jak człowiek, który potrafi iść już swą własną drogą. Odzież jego składała się z kapelusza, koszuli myśliwskiej, spodni, pończoch i butów, a wszystko sporządzone było ze skóry. Oprócz strzelby miał jeszcze nóż i rewolwer.
Kiedy Ciotka Droll wstąpił na pokład, wyciągnął rękę do Czarnego Toma i zawołał swym cienkim falsetem:
– Witaj, stary Tomie! Cc za niespodzianka! Wieki upłynęły doprawdy, odkąd widzieliśmy się. Skąd i dokąd się udajesz?
Przyjaciele uścisnęli sobie dłonie bardzo serdecznie i Tom odpowiedział:
– Od Missisipi w górę; chcę się dostać w głąb Kansasu, gdzie moi rafterzy siedzą w lasach.
– Well, to wszystko w porządku. Ja także tam się udaję, a nawet jeszcze dalej; będziemy więc jakiś czas razem. Lecz przede wszystkim opłata za przejazd, sir. Co mamy zapłacić, mianowicie ja i ten mały mąż, jeśli to potrzebne?
Pytanie skierowane było do kapitana.
– To zależy od tego, jak daleko jedziecie i jakie chcecie miejsce – odpowiedział tamten.
– Miejsce? Ciotka Droll jeździ tylko pierwszym! A więc kajuta, sir. Jak daleko? Powiedzmy, tymczasem do portu Gibson, możemy przecież każdej