Oficer i szpieg. Robert Harris

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 15

Oficer i szpieg - Robert  Harris

Скачать книгу

na bieżąco – oznajmia Sandherr.

      – A co to jest?

      – Dzieło mojego życia. – Zanosi się suchym śmiechem, który przeradza się w kaszel.

      Przewracam kartki. Wykaz obejmuje w sumie ze dwa, trzy tysiące osób.

      – Kim oni są? – pytam.

      – To podejrzani o zdradę, których w razie wybuchu wojny należy natychmiast aresztować. Policja regionalna ma prawo znać nazwiska jedynie ludzi ze swojego terenu. Oprócz tego egzemplarza istnieje jeszcze oryginał, jest w posiadaniu ministra. Poza tym jest jeszcze dłuższa lista, którą ma Gribelin.

      – Dłuższa?

      – Zawiera sto tysięcy nazwisk.

      – A to ci dopiero! – wykrzykuję. – Ta lista jest pewnie gruba jak Biblia! Kto się na niej znajduje?

      – Obcy, których należy internować, gdyby nastąpiły działania wojenne. I to nie licząc Żydów, tych na tej liście nie ma.

      – Myśli pan, że w razie wybuchu wojny Żydów trzeba internować?

      – A przynajmniej kazać im się rejestrować i nałożyć na nich godzinę policyjną oraz ograniczenia możliwości podróżowania. – Sandherr drżącą ręką zdejmuje okulary i odkłada je na stolik. Kładzie się na wznak na poduszce, zamyka oczy. – Jak pan widział, moja żona jest niezwykle lojalna… o wiele bardziej lojalna, niż byłaby większość żon w takiej sytuacji. Jej zdaniem to hańba, że przeniesiono mnie w stan spoczynku. A ja jej powtarzam, że jestem szczęśliwy, mogąc się wtopić w tło. Kiedy rozglądam się po Paryżu i na każdym kroku widzę tłumy obcych, to biorąc jeszcze pod uwagę degenerację wszelkich zasad moralnych i upadek sztuki, uświadamiam sobie, że nie znam już swojego miasta. Dlatego przegraliśmy w siedemdziesiątym… Naród przestał być czysty.

      Zaczynam zbierać listy i chować je do teczki. Takie rozmowy zawsze mnie nudzą: utyskiwania starców, że świat schodzi na psy. To takie banalne. Pragnę jak najszybciej uwolnić się od jego przytłaczającej osobowości. Muszę go jednak spytać o jedną rzecz.

      – Wspomniał pan o Żydach – mówię. – Generał Boisdeffre martwi się możliwością wznowienia zainteresowania sprawą Dreyfusa.

      – Generał Boisdeffre to stara baba – ucina Sandherr takim tonem, jakby stwierdzał naukowy fakt.

      – Niepokoi go brak wyraźnego motywu…

      – Motywu? – mamrocze Sandherr. Kręci głową na poduszce, ale nie potrafię powiedzieć, czy to wyraz niedowierzania, czy rezultat jego choroby. – O czym on bajdurzy? Motyw? Dreyfus to Żyd, jest bardziej Niemcem niż Francuzem! Większość jego rodziny mieszka w Niemczech! Wszystkie jego dochody pochodziły z Niemiec. Ile jeszcze motywów potrzebuje pan generał?

      – W każdym razie kazał mi „nakarmić akta”. Tak się wyraził.

      – Akta Dreyfusa są dostatecznie grube. Siedmiu sędziów, którzy je widzieli, orzekło o jego winie. W razie kłopotów niech pan o tym pomówi z Henrym.

      Co rzekłszy, Sandherr podciąga kołdrę po szyję i odwraca się na bok, plecami do mnie. Czekam jeszcze z minutę. W końcu dziękuję mu za pomoc i się żegnam. Ale nawet jeśli mnie słyszy, to nie odpowiada.

      * * *

      Stoję na chodniku przed mieszkaniem Sandherra; po mroku panującym w pokoju chorego światło dzienne w pierwszej chwili mnie oślepia. W ręku ciąży mi torba wypchana pieniędzmi oraz nazwiskami zdrajców i szpiegów. Przechodząc na drugą stronę avenue du Trocadéro w poszukiwaniu dorożki, oglądam się w lewo, by sprawdzić, czy nic mnie nie przejedzie, i podświadomie zauważam elegancką kamienicę z dwuskrzydłowymi drzwiami, obok których na niebieskiej tablicy widnieje numer 6. Z początku nic mi to nie mówi, lecz nagle staję jak wryty i spoglądam jeszcze raz: avenue du Trocadéro 6. Poznaję ten adres. Widziałem go wielokrotnie, zapisany na dokumentach. To tutaj mieszkał Dreyfus w chwili aresztowania.

      Zerkam za siebie, na rue Léonce Reynaud. To oczywiście przypadek, a jednak dość niezwykły: Dreyfus mieszkał tak blisko swojej nemezis, że mogli się obserwować wzajemnie od frontowych drzwi; a w każdym razie musieli się często mijać na ulicy, codziennie chodząc do Ministerstwa Wojny i z powrotem o tej samej godzinie. Staję na skraju chodnika, zadzieram głowę i osłaniając oczy, obserwuję wspaniały budynek mieszkalny. Przed każdym oknem jest balkon z balustradą z kutego żelaza, dostatecznie szeroki, by można na nim usiąść i podziwiać Sekwanę – to dużo bardziej wystawna nieruchomość niż dom, w którym mieszka Sandherr, upchnięty na wąskiej brukowanej uliczce.

      Mój wzrok przyciąga coś w oknie na pierwszym piętrze – blada twarz małego chłopca, niczym zamkniętego w czterech ścianach inwalidy, który spogląda na mnie. Dołącza do niego ktoś dorosły – kobieta o równie bladej twarzy otoczonej ciemnymi lokami; zapewne to jego matka. Staje za nim, kładzie ręce na jego ramionach i razem gapią się na mnie – umundurowanego pułkownika przyglądającego im się z ulicy – aż w końcu kobieta szepcze coś chłopcu na ucho, delikatnie go odciąga i znikają.

      ROZDZIAŁ CZWARTY

      Następnego dnia rano opisuję te dziwne zjawy majorowi Henry’emu, a ten marszczy czoło.

      – Okno na pierwszym piętrze pod numerem szóstym? – upewnia się. – To na pewno była żona Dreyfusa i jego syn… Jakże mu było? Już mam, Pierre. Jest jeszcze córka, Jeanne. Madame Dreyfus w ogóle nie wypuszcza dzieci z domu, żeby nie słuchały historii o ojcu. Powiedziała im, że wyjechał na specjalną misję za granicę.

      – I uwierzyły jej?

      – A czemu nie? To małe szkraby.

      – Skąd pan to wszystko wie?

      – Proszę się nie martwić, nie tracimy ich z oczu.

      – Nigdy?

      – Mamy agenta wśród ich służby. Śledzimy ich. Przechwytujemy ich pocztę.

      – Nawet teraz, sześć miesięcy po skazaniu Dreyfusa?

      – Pułkownik Sandherr wysunął taką teorię, że Dreyfus może się okazać członkiem siatki szpiegowskiej. Uważał, że obserwując rodzinę, mamy szansę wpaść na trop innych zdrajców.

      – Ale na nich nie wpadliśmy?

      – Na razie nie.

      Odchylam się na krześle, przyglądam się Henry’emu. Wygląda życzliwie i chociaż wyraźnie się zapuścił, to podejrzewam, że mimo zwałów tłuszczu jest silny fizycznie. To gość z gatunku tych, którym w barze wszyscy chcą stawiać i którzy będąc w nastroju, potrafią uraczyć słuchaczy dobrą anegdotą. Różnimy się od siebie pod każdym względem.

      – Czy wiedział pan, że mieszkania pułkownika Sandherra i Dreyfusa dzieli nie więcej niż sto metrów? – pytam.

      Czasami w oczach Henry’ego miga chytry wyraz – to jedyne pęknięcie w jego zbroi serdeczności.

Скачать книгу