Oficer i szpieg. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 16
Założę się, że go nie lubił, myślę sobie. Żyda w olbrzymim mieszkaniu z widokiem na rzekę…
Wyobrażam sobie, jak o dziewiątej rano Sandherr maszeruje dziarsko rue Saint-Dominique, a młody kapitan próbuje dotrzymać mu kroku i nawiązać rozmowę. Dreyfus, gdy miałem z nim do czynienia, zawsze sprawiał wrażenie kogoś z defektem mózgu: brakowało mu tej ważnej części odpowiadającej za sytuacje towarzyskie, która powinna mu podpowiadać, kiedy zanudza ludzi, a kiedy nie mają ochoty z nim rozmawiać. On jednak nie potrafił rozpoznać, jak wypada w oczach innych, natomiast Sandherr, który w parze motyli siedzących na tym samym kwiatku dopatrywał się spisku, coraz bardziej podejrzliwie traktował wścibskiego żydowskiego sąsiada.
Wysuwam szufladę biurka i wyciągam różne lekarstwa, które odkryłem poprzedniego dnia – dwie puszki oraz dwie małe ciemnogranatowe butelki. Pokazuję je Henry’emu.
– Zostawił je pułkownik Sandherr.
– Widocznie o nich zapomniał. Można? – Henry bierze ode mnie leki roztrzęsionymi rękami. Jest przy tym tak niezdarny, że omal nie upuszcza jednej butelki. – Dopilnuję, żeby mu je zwrócono.
Nie mogę się powstrzymać, by nie zauważyć:
– Rtęć, nalewka gwajakowa, jodek potasu… Wie pan, co zwykle się leczy tymi środkami?
– Nie. Nie jestem lekarzem…
Postanawiam nie drążyć tematu.
– Chcę dostać pełne sprawozdanie o tym, czym się zajmuje rodzina Dreyfusa. Z kim się spotykają, czy w jakikolwiek sposób próbują pomóc więźniowi. Poza tym chcę mieć wgląd w całość korespondencji Dreyfusa, zarówno w tę przychodzącą do niego na Diabelską Wyspę, jak i wychodzącą. Zakładam, że ją cenzurujemy, więc mamy kopie?
– Oczywiście. Powiem Gribelinowi, żeby się tym zajął. – Henry się waha. – Jeśli wolno spytać, pułkowniku, skąd to zainteresowanie Dreyfusem?
– Generał Boisdeffre uważa, że może z tego powstać problem polityczny. Chce, żebyśmy byli przygotowani zawczasu.
– Rozumiem. Zajmę się tym natychmiast.
Odchodzi, niosąc garść lekarstw Sandherra. Oczywiście doskonale zdaje sobie sprawę, na co się przepisuje te środki, bo w swoim czasie obaj wyciągaliśmy dostatecznie wielu żołnierzy z nielegalnych burdeli, by wiedzieć, na czym polega rutynowa kuracja. Kiedy zostaję sam, zastanawiam się więc nad implikacjami przejęcia tajnej służby wywiadowczej po poprzedniku, który najwyraźniej choruje na syfilis w trzecim stadium, powszechnie znany jako ogólny paraliż chorych umysłowo.
* * *
Tego samego dnia po południu piszę swój pierwszy raport wywiadowczy dla sztabu generalnego – tak zwany blanc, jak to się określa przy rue Saint-Dominique. Klecę te wypociny, posługując się lokalnymi niemieckimi gazetami oraz listem jednego z agentów, który objaśnił mi Sandherr: Korespondent z Metzu donosi, że od kilku dni obserwuje się wzmożoną działalność wojsk z tamtejszego garnizonu. W mieście nie ma rozruchów ani paniki, a jednak władze wojskowe intensywnie dopingują żołnierzy…
Po skończeniu czytam tekst od początku, zastanawiając się: jakie to ma znaczenie? Czy to w ogóle prawda? Szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. Wiem tylko, że co najmniej raz w tygodniu mam przedstawiać blanc i że jak na pierwszy raz, zrobiłem, co w mojej mocy. Wysyłam tekst na drugą stronę ulicy, do gabinetu szefa sztabu, nastawiając się na naganę za dawanie wiary bezwartościowym plotkom. Tymczasem Boisdeffre potwierdza odbiór, dziękuje mi, przesyła kopię dowódcy piechoty (wyobrażam sobie rozmowy w klubie oficerskim: „chodzą słuchy, że szkopy kombinują coś w Metzu…”), a pięćdziesięciu tysiącom żołnierzy na wschodniej granicy kilka dni dodatkowej musztry i forsownych marszów jeszcze bardziej uprzykrza i tak niewesołe życie.
To moja pierwsza lekcja kabalistycznej władzy „tajnego wywiadu”: te dwa słowa potrafią sprawić, że skądinąd zdrowi na umyśle ludzie rozmijają się z rozumem i dokazują niczym idioci.
* * *
Kilka dni później Henry przyprowadza mi do gabinetu agenta, który ma mnie zapoznać ze stanem wiedzy na temat Dreyfusa. Przedstawia go jako François Guénéego z Sûreté. Człowiek ten jest po czterdziestce, ma żółtawą cerę od nikotyny, alkoholu, a może jednego i drugiego, a jego zachowanie zdradza, że swoją postawą próbuje zastraszać, jednocześnie prezentując służalczość, co jest typowe dla pewnego rodzaju policjantów. Kiedy wymieniamy uścisk dłoni, poznaję w nim mężczyznę, którego widziałem tu pierwszego dnia – był jednym z ludzi palących fajki i grających w karty na dole.
– Guénée nadzoruje inwigilację rodziny Dreyfusa – informuje mnie Henry. – Pomyślałem, że zechce pan posłuchać, jak się sprawy mają.
– Proszę. – Zapraszam ich ruchem ręki i zasiadamy przy okrągłym stole w rogu mojego gabinetu. I policjant, i Henry mają ze sobą teczki na akta.
– Zgodnie z instrukcjami pułkownika Sandherra objąłem śledztwem przede wszystkim starszego brata zdrajcy, Mathieu Dreyfusa – zagaja Guénée. Wyjmuje z teczki wykonane u fotografa zdjęcie i podsuwa mi je po blacie. Mathieu jest przystojny i elegancki. Przychodzi mi do głowy, że to on powinien zostać kapitanem wojska, a nie Alfred, który wygląda na dyrektora banku. – Obiekt ma trzydzieści siedem lat – ciągnie Guénée. – Przeniósł się do Paryża z rodzinnego domu w Miluzie wyłącznie w celu organizowania kampanii na rzecz swojego brata.
– A więc toczy się taka kampania?
– Tak, pułkowniku. On wypisuje listy do znanych osobistości i rozgłasza, że jest skłonny dobrze zapłacić za informacje.
– Pan wie, że oni są bardzo bogaci – wtrąca Henry. – A żona Dreyfusa ma jeszcze więcej pieniędzy. Pochodzi z rodziny Hadamardów… to handlarze diamentów.
– I co udało się osiągnąć temu bratu?
– Jest taki lekarz z Hawru, doktor Gibert, który od dawna przyjaźni się z prezydentem republiki. Już na samym początku zaproponował, że wstawi się w imieniu rodziny u prezydenta Faurégo.
– I zrobił to?
Guénée zagląda do swojej teczki.
– Dwudziestego pierwszego lutego Gibert spotkał się z prezydentem na śniadaniu w Pałacu Elizejskim – odpowiada. – Następnie udał się wprost do hôtel de l’Athénée, gdzie czekał na niego Mathieu Dreyfus… Jeden z naszych ludzi śledził go tam w drodze od mieszkania.
Podaje mi raport agenta.
Figuranci usiedli w hotelowym holu, najwyraźniej bardzo przejęci. Zająłem miejsce przy sąsiednim stoliku i usłyszałem, jak B mówi do A: „Tylko powtarzam panu, co mi powiedział prezydent… wyrok zapadł na podstawie dostarczonego sędziom tajnego dowodu, a nie dowodów przedstawionych w sądzie”. Ten argument, podkreślany z naciskiem, padał jeszcze kilka razy (…) Kiedy B wyszedł, A siedział jeszcze przez chwilę, wyraźnie wzburzony. W końcu uregulował rachunek (kopia w załączeniu) i o dziewiątej dwadzieścia