Martwa cisza. Will Dean
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Martwa cisza - Will Dean страница 5
Pachnie wspaniale, jednak krępuję się jeść u obcej osoby, zwłaszcza w taki dzień.
– Dziękuję, nie chcę się narzucać. Ale chętnie napiłabym się kawy… i zadała ci kilka pytań o dzisiejsze wydarzenia.
– No nie wiem – odpowiada z przepraszającą miną. Wygląda na rozdartą.
Uśmiecham się i czekam.
– Chyba mogę z tobą porozmawiać – stwierdza Frida, przesypując kawę z foliowej torebki do kafetierki. – To takie straszne.
Siada ze mną przy stole. Przyniosła świeżą kawę, talerzyk pierniczków z kardamonem, dzbanek mleka i cukierniczkę, wszystko ustawione na staromodnej tacy. Na stole stoi wyłożone jedwabiem pudełko srebrnych łyżeczek. W dwunastu przegródkach leży ich jedenaście. Jedwabna wyściółka jest ozdobiona czymś, co wygląda na insygnia rodzinne. Tekst jest wypisany wymyślnym pismem, białymi literami na szarym tle.
– Kawa pięknie pachnie. Czy mogę nagrać naszą rozmowę na telefon? Mam problem ze słuchem. – Wskazuję na uszy. – A nie chcę niczego przegapić.
– Śmiało, złociutka. Proszę bardzo.
Czuję do niej przypływ sympatii za to, że nie spytała o moją głuchotę ani o aparaty słuchowe. Podaje mi łyżeczkę z pudełka, sobie też bierze jedną. Wsypuję cukier do kawy, mieszam i włączam dyktafon w komórce.
– Co się dzisiaj stało? Co znalazłaś?
Frida wbija wzrok w swoje dłonie i wzdycha.
– Zbierałam w lesie prawdziwki, Hannes je uwielbia. Trochę ostatnio padało i pomyślałam, że mogły się pojawić, więc wzięłam koszyk i…
Przerywa. Kiwam głową na znak, żeby mówiła dalej, i upijam łyk z filiżanki. Kawa jest rewelacyjna.
– Mam upatrzone miejsca, gdzie prawdziwki pojawiają się co roku. Zebrałam ich całkiem sporo, a potem zobaczyłam coś przy powalonej brzozie. Myślałam, że to czyjś zgubiony płaszcz, więc podeszłam bliżej.
Podnosi wzrok na mnie.
– Poczułam zapach. – Bierze łyk kawy. – Jak świeżo zabitego jelenia. Odwróciłam się na pięcie i pobiegłam do domu. Nie miałam przy sobie komórki, zresztą i tak nie byłoby zasięgu, więc pędem wróciłam tutaj i zadzwoniłam na posterunek. Bałam się dużo mniej, niż powinnam była. Björn poprosił, żebym się spotkała z nimi przy domu Davida Holmqvista. – Przerywa na chwilę. – Tego ghostwritera. Właśnie stamtąd wróciłyśmy. Wzięłam więc broń męża, poszłam prosto na miejsce i poprowadziłam ich przez las do ciała. To wszystko.
– Czy rozpoznałaś ofiarę?
Frida kręci głową.
– Wydaje mi się, że to był mężczyzna, ale nie jestem pewna. Coś okropnego. Leżał twarzą w dół. Zobaczyłam, że ma na plecach czerwoną plamę, więc sprawdziłam tętno na szyi. Był zupełnie zimny. Musiał tam być już od jakiegoś czasu.
– Widziałaś, czy miał ranę postrzałową? Kłutą? A może został zaatakowany przez zwierzę?
– Wiem tylko, że miał płaszcz przesiąknięty krwią. Resztę pewnie powie ci policja.
Wyłączam dyktafon i chowam komórkę do kieszeni.
– Przykro mi, że widziałaś coś takiego.
– To nic miłego, ale taka jest przyroda. Mieszkam tu od lat, naoglądałam się życia i śmierci. Nie wiem, czy to był wypadek, czy co innego, ale jestem pewna, że Björn rozwiąże tę sprawę. Björn Andersson jest diabelnie dobrym gliną, każdy w gminie Gavrik ci to powie. Są z Hannesem najlepszymi kumplami, odkąd byli w twoim wieku. Komendant dba o swoich. Zawsze tak było i zawsze będzie.
4
Frida podaje mi płaszcz i przysuwa krzesło spod ściany, żebym mogła włożyć buty. Wręcza mi brązową papierową torbę z pojemnikiem pełnym potrawki. Nie opieram się zbytnio, bo wiem, że będzie lepsza niż mrożony gotowy posiłek dla jednej osoby. W torbie jest też malutki bochenek chleba w plastikowej torebce śniadaniowej z zielonym klipsem i garnuszek z pokrywką przyklejoną paskami taśmy.
– Dziękuję. Pozwolisz, że się odezwę, gdybym miała więcej pytań?
– Jasne – stwierdza z uśmiechem. – Zrobię sobie teraz porządnego drinka, należy mi się. A ty jedź ostrożnie. Droga bywa zdradliwa o tej porze roku.
Naciągam kaptur i wracam do ciężarówki. Prawie czuję na języku smak „porządnego drinka” Fridy. Przyspiesza mi tętno. Przesuwam ręką po masce. Łoś mocno ją podrapał, potrzebne będzie lakierowanie. Słyszę wiatr między drzewami, a potem aparat słuchowy znów wydaje ostrzegawcze piknięcie. Wyjeżdżając z polany, widzę Fridę w lusterku wstecznym. Stoi w drzwiach frontowych, oświetlona od tyłu, i macha mi na do widzenia.
Kierownica jest zimna. Droga powrotna z domu Fridy wydaje się znacznie krótsza niż jazda w głąb lasu. Jadąc trzydzieści na godzinę, mijam dom Ghostwritera. Jest ciemny, radiowozy i karetki zniknęły. Jadę dalej, obok warsztatu stolarskiego. Także jest pogrążony w mroku, widać tylko tlący się ogień. Przejeżdżam przez mokradła, zjeżdżam z długiego, stromego wzgórza i mijam torp, w którego oknie widziałam wcześniej twarz dziecka. Kiedy docieram do pierwszego domu, zauważam, że światło, które mignęło mi wcześniej, dochodzi z przyczepy zaparkowanej w ogrodzie. Zbliżam się do szosy. Przyspieszam, droga robi się szersza, po chwili wjeżdżam na gładki asfalt i cieszę się, że zostawiłam pogrążoną w mroku wioskę za sobą.
Docieram do domu tuż przed północą. Od razu piszę do Leny maila podsumowującego to, co widziałam, i to, czego dowiedziałam się od Fridy Carlsson. Potem rygluję drzwi i przebieram się w spodnie od dresu i flanelową koszulę. Przelewam kleistą potrawkę do małego rondelka, jedynego, jaki mam, i stawiam go na płycie grzewczej. Wyjmuję z torby chleb – pieczony w domu żytni bochenek z chrupiącą skórką, pękniętą na górze. Odrywam taśmę klejącą z garnuszka i wącham jego zawartość. To jasny sos śmietanowy, z cytryną i pietruszką. Przelewam podgrzaną potrawkę do miski, biorę łyżkę, odrywam kawałek chleba i sadowię się na kanapie. Dziś uniknę posiłku z mikrofalówki. Czuję na twarzy parę o mięsnym zapachu i rozluźniają mi się ramiona. Zdejmuję oba aparaty słuchowe i odkładam je na stół.
Cisza.
Błoga, naturalna, intymna cisza.
Podnoszę łyżkę do ust. Potrawka jest pyszna. Domowe, gotowane bez pośpiechu rodzinne danie smakuje, jakby Frida Carlsson przyrządzała je wcześniej tysiąc razy, za każdym bezwiednie udoskonalając przepis. Dorastając, sama przygotowywałam wszystkie posiłki i oględnie mówiąc, nie mam do tego zdolności. Ta potrawa jest cholernie pyszna. Mięso rozpada się na łyżce i rozpływa w ustach. Marchewki są słodkie jak cukierki.