Martwa cisza. Will Dean
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Martwa cisza - Will Dean страница 8
Wyskakuję z pikapa i ląduję w błocie, które obryzguje mi nogawki dżinsów. W powietrzu czuć bardziej wilgoć niż zimno. Panuje zupełna cisza, bez najdelikatniejszego szmeru.
– Dzień dobry! Panie Gustavsson? – krzyczę.
Reguluję aparat, w którym usłyszałam echo. Odpowiada mi tylko krakanie kruka. Podchodzę do drzwi. Dzwonki – pionowe metalowe pręciki – wiszą nieruchomo w wilgotnym powietrzu. Domyślam się, że służą jako dzwonek do drzwi, więc nimi potrząsam. Robią piekielny hałas. Ostre, dźwięczne odgłosy gongów atakują moje aparaty słuchowe i boleśnie rozbrzmiewają w głowie. Drzwi są otwarte. No, może nie otwarte, ale też nie zamknięte. Pukam, a potem je popycham, ale uchylają się tylko odrobinę, tak że mogę wsunąć w prześwit but. Napieram na nie, ale czuję opór. Po drugiej stronie jest coś ciężkiego, co je blokuje. Otwór powiększa się na tyle, że mogę włożyć w niego głowę, więc to robię.
Wewnątrz panuje półmrok, nie palą się światła, a okna są tak brudne, że trudno odróżnić je od ścian. Ale widzę rzeczy. Trzymam głowę w środku, reszta mnie została na zewnątrz domu. Rzeczy są wszędzie. Pliki gazet powiązanych sznurkiem piętrzą się pod ścianami. Miejscami dosięgają sufitu, jakby go podtrzymywały. Pośrodku pokoju gdzieniegdzie prześwitują deski podłogowe, jak kamienie wystające z rzeki chaosu.
Drzwi nie dają się przesunąć dalej i nie mogę za nie zajrzeć, więc wracam do auta po aparat. Trochę się martwię, że staruszek mógł stracić przytomność gdzieś w środku. A może nawet… Pisywałam już o emerytach, których ciała znajdowano wiele tygodni po śmierci, bezwładne i wychudłe, zasypane stosami korespondencji i ulotek, po tym, jak sąsiadów zaniepokoił zapach. Tu na szczęście czuć tylko wilgocią i kurzem. Wsuwam aparat przez uchylone drzwi, przekładam za nie rękę i robię zdjęcie. Lampa błyskowa rozświetla pokój i widzę, że jest gorzej, niż myślałam. Jakby zebrano tu rupiecie z całego miasteczka.
Wyciągam aparat i już mam spojrzeć na ekran, kiedy ręka przeciska się przed moją twarzą, chwyta klamkę i zamyka drzwi.
Obracam się na pięcie.
Widzę męską twarz wykrzywioną w gniewnym grymasie. Zdecydowanie zbyt blisko mnie.
– Ojej. Pan Gustavsson? – Spokojnie, to tylko staruszek. – Przepraszam, drzwi były otwarte i myślałam… Dzień dobry, jestem Tuva Moodyson z „Gavrik Posten”.
Mężczyzna oblizuje wargi i wyciąga do mnie dłoń. Czystą, żylastą i pokrytą plamami wątrobowymi.
– Miło cię poznać, Tuvo Moodyson. Widziałaś to wszystko? Przyjrzałaś się dobrze? To dzieło mojego życia, ale jeszcze nie jest uporządkowane. Czeka mnie tu całe mnóstwo sortowania.
Przełykam ślinę, uspokajam oddech i schodzę z werandy do ogrodu, żeby mieć więcej przestrzeni – przed drzwiami nagle zrobiło się ciasno, a nie chcę stać w pobliżu bluszczu ani dzwonków, które mogą nagle zadzwonić.
– Piszę artykuł o zwłokach znalezionych w lesie wczoraj w nocy. Chciałam porozmawiać z mieszkańcami, żeby poznać lokalną perspektywę.
Mężczyzna kiwa głową, ale po chwili zaczyna nią kręcić. Odgarnia długie siwe włosy za uszy, wielkie jak kotlety schabowe, i szczypie się w czubek nosa.
– To szemrana sprawa. Nie pochwalam zabijania żadnych żywych stworzeń, ale o tym chyba już wiesz.
Wbija we mnie wzrok, jakby czekał na moją reakcję.
– Nie poznajesz mnie? Bo ja ciebie tak, Tuvo Moodyson.
Bezwiednie wytrzeszczam oczy. Nie przypominam sobie, żebym go wcześniej widziała.
Bengt, w białych skarpetkach i czarnych sandałach na nogach, idzie do przyczepy i wyciąga z niej tablicę na kiju. Faktycznie, teraz go kojarzę. Na transparencie widnieje kolorowe zdjęcie króliczka, któremu coś wstrzykują do oczu. Bengt Gustavsson to miejscowy aktywista walczący o prawa zwierząt.
– Myślę, że wszyscy w okolicy mnie znają. Mam swoją krucjatę, jak to nazywam, i brakuje mi czasu, żeby poukładać archiwa w domu, przynajmniej na razie. Może zimą się uda. Archiwa są ważne, ale pomoc bezbronnym zwierzętom – ważniejsza, prawda?
Z uśmiechem kiwam głową.
– Herbatki?
Staram się nie skrzywić. Nie udaje mi się.
– Ha! – Mój rozmówca śmieje się głośno i drapie się po uchu. – Nie tutaj. Na razie mieszkam w przyczepie. Chodź.
Idę za nim do przyczepy z włókna szklanego. Pod spodem, pomiędzy cegłami, na których stoi, poupychane są tablice i transparenty. Zerkam na ekran aparatu, żeby sprawdzić, co, do cholery, leżało za drzwiami domu. Zdjęcie jest nieostre, ale widzę brązową skórzaną kanapę, na której piętrzą się powiązane sznurkiem stosy pożółkłych egzemplarzy „National Geographic” i kwartalnika Greenpeace.
– Jaką pijesz? – pyta Bengt, wystawiając głowę z przyczepy.
– Proszę czarną. Bez cukru. – Zwykle pijam bawarkę, ale wolę nie ryzykować kosztowania tu mleka.
Zerkam do wnętrza przyczepy i odrobinę się uspokajam. Panuje tu porządek jak w marynarskiej kajucie. Pojedyncze łóżko jest pościelone, a przykrywający je polarowy koc naciągnięty tak, że mogłabym zakręcić na nim monetą. Przyczepa jest mała, ale wszystko w niej ma swoje miejsce.
– Będę tu mieszkał, dopóki nie uporządkuję archiwów w domu. Mam plany na zimę i wiosnę, to dobre materiały, niektóre nawet ważne. Muszę je tylko poukładać. Opracować jakiś system.
Podaje mi obtłuczony biały kubek. Znad naczynia unosi się para.
– Mam plany – powtarza.
Kiwam głową, uśmiecham się i dziękuję za herbatę. Zauważam obok zlewu połówkę grejpfruta z wbitym w nią zakrzywionym, ząbkowanym nożem. Przezroczysty, różowawy sok spływa z owocu jak sos z pieczonego kurczaka.
– Usiądź, proszę – proponuje, wskazując jedyne