Martwa cisza. Will Dean
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Martwa cisza - Will Dean страница 9
– Czyli mieszkałeś tutaj w latach dziewięćdziesiątych, kiedy znaleziono poprzednie ciała?
– Ależ był wtedy cyrk. Gdy znaleźli ostatnią z ofiar, młodego Karlssona, w ciągu jednego dnia przyjechały tu dwadzieścia dwa auta. Liczyłem je, kiedy wjeżdżały i wyjeżdżały. Dwadzieścia dwa. Wyobrażasz sobie? To też się działo w październiku, jak wszystkie poprzednie zabójstwa, więc doszczętnie rozjeździli drogę. O tej porze roku jest tutaj mokro, ale to pewnie wiesz. Sezon polowań stał się sezonem na morderstwa. A opony nie nadają się na taką luźną nawierzchnię. Nie są na nią stworzone. Musieliśmy dosypać masę żwiru. Pamiętam tamte trzy ciała i mam nadzieję, że stare, złe czasy nie wrócą. I bez tego przelewa się tu dosyć krwi.
– Wiesz, czyje ciało znaleziono wczoraj?
– Jakiegoś myśliwego – odpowiada. Dolną wargę ma pokrytą opryszczką. – Który wybrał się tutaj, żeby zabić stworzenie nienoszące naładowanej broni. Krwiopijcy, który niczego się nie spodziewał.
Upijam łyk herbaty. Z koszyka zawieszonego na suficie przyczepy wystaje pęczek marchewek.
– Masz tu ładne warzywa. – Między innymi na tym polega moja praca. Muszę znaleźć nić porozumienia z lokalnymi mieszkańcami i zachęcić ich do mówienia.
Mężczyzna uśmiecha się i skubie wargę.
– Widziałaś mój warzywnik? Stosuję organiczny nawóz własnej produkcji. Nie chcę się chwalić, ale gdybym wystartował w konkursie w Gavrik, Munkfors czy jeszcze gdzie indziej, zgarnąłbym większość nagród.
– Co dodajesz do nawozu, Bengt?
Przesuwa palcem po opryszczce.
– Nie mogę ci powiedzieć. To tajemnica handlowa.
– Rozumiem – przytakuję. – Czy w Mossen coś się zmieniło od czasu tamtych trzech zabójstw?
– Niech pomyślę. Sosny urosły. Mają już ponad siedemdziesiąt lat, najwyższy czas je ściąć. Większość lasu Utgard i drewna to własność Hannesa i Fridy. Korzystna inwestycja. Ta para jest dobrze sytuowana.
To zdanie przypomina mi studia na UCL w Londynie. Kiedy mówiłam, że ktoś jest dobrze sytuowany, ludzie patrzyli na mnie jak na idiotkę. Wyjaśniałam, że po szwedzku ten zwrot znaczy „zamożny”, a w odpowiedzi słyszałam, że niezbyt zgrabnie brzmi to w tłumaczeniu.
– Czy przybyło mieszkańców? – pytam.
Bengt się uśmiecha.
– Mieszkańców? To duże słowo jak na naszą gromadkę. Ja już tu wtedy mieszkałem, moim najbliższym sąsiadem był ojciec Vigga, niech mu ziemia lekką będzie. Viggo jest taksówkarzem, pewnie znasz go z widzenia. Od czasu do czasu opiekuję się jego synkiem, jeśli ma kurs nocą albo w weekend. A raczej kiedyś tak było, teraz chyba znalazł kogo innego do pomocy. Dalej – siostry snycerki. Spotkałaś się już z nimi?
Kręcę głową.
– Tym lepiej dla ciebie, Tuvo Moodyson. Ta dwójka niewiele ci pomoże. Spytaj, czemu tak nagle wyjechały z Norwegii. I nie licz, że poczęstują cię świeżo zaparzoną herbatą.
– A ten Ghostwriter, David Holmqvist?
– Davey mieszka tu od zawsze – wyjaśnia Bengt, znów skubiąc wargę. – Urodził się w tym domu. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miał siedemnaście czy osiemnaście lat. Niech spoczywają w pokoju.
Miga mi przed oczami wypadek taty. Zauważam, że na ścianie przy łóżku wisi krzyż, a przy zlewie stoi mała grawiura z Jezusem.
– Masz jakąś teorię, kto mógł popełnić te morderstwa w latach dziewięćdziesiątych, Bengt?
– Krąży mnóstwo plotek. Ludzie gadają, wydaje im się, że coś wiedzą, zwłaszcza w takich małych miejscowościach. Ale ci obeznani z tematem twierdzą, że sprawca był jeden, bo mordował w podobny sposób.
Wiem o tym, ale udaję zainteresowanie.
– Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale chodziło o… – Wskazuje palcem oczy. – I wszystkim strzelono w plecy. Dostali w płuca, więc moim zdaniem zabił ich inny myśliwy.
– Myśliwy?
– Tak. Czyli mógł to zrobić każdy w tej okolicy poza mną.
Wygodna teoria. Ale może ktoś, kto zabija myśliwych, aby bronić praw zwierząt, sam nie nazwałby się myśliwym, a protestującym albo obrońcą.
– Wiesz, kto to mógł być?
– Ludzie w kółko gadają o Daveyu, o jego książkach i zainteresowaniach. Plotkują o tym, co zrobił jako dzieciak. Większość z tego jest wyssana z palca. Ludzie to zazdrośnicy, bigoci i głupcy, którzy sami się proszą o kłopoty. Ale jednocześnie… Muszę przyznać, trochę odstaje od średniej. Pisze książki i zobaczysz, że ma gładsze dłonie niż ty. Ale żaden z niego myśliwy. Nie to, co Hannes Carlsson.
7
Wracam do Gavrik. Chmury się przerzedziły i od czasu do czasu ciepłe słoneczne światło pada na górujący nad miastem budynek fabryki lukrecji.
Parkuję przed redakcją i idę na drugą stronę ulicy. Przed posterunkiem stoi kilka obcych radiowozów, którymi przyjechali detektywi i specjaliści z Karlstad, ale najwięcej jest furgonetek z antenami satelitarnymi na dachach.
Z recepcji zniknęła maszyna wydająca numerki, a za ladą siedzi Thord. Byłby przystojny, gdyby nie końskie zęby.
– Zająłem ci miejsce, Tuvs. Pośrodku pierwszego rzędu – mówi, akcentując słowo „rzędu”. – Zjawiłaś się w samą porę.
Dziękuję mu, mijam przytwierdzone do podłogi krzesła i idę do sali konferencyjnej, w której na co dzień odbywają się zajęcia dla dzieci o bezpieczeństwie na drodze i kursy na kartę rowerową. Pomieszczenie jest zatłoczone. Kilka osób siedzi, kolejnych dziesięć stoi. Są kamery na statywach i czekające w pogotowiu laptopy. Nikt nie zwraca na mnie uwagi – wszyscy koncentrują się na osobie znajdującej się na podwyższeniu. To komendant Björn Andersson. Björn patrzy na mnie, potem odwraca wzrok. Wyjmuję z torebki dyktafon cyfrowy, notatnik i długopis. Kładę dyktafon przed komendantem, obok mikrofonów TV4, SVT i „Aftonbladet”.
Zajmuję miejsce, a do sali wchodzi Thord. Przedstawia swego przełożonego i staje obok niego, jak żołnierz ćwiczący pozycję „spocznij” drugiego dnia szkolenia wojskowego. Björn ma okulary, które rozkładają się na dwie części, połączone zawieszonym na szyi sznurkiem. Podnosi obie połówki do oczu i spina je razem na nosie.
– Panie i panowie, witam i dziękuję za przybycie. Wczoraj o godzinie siedemnastej zero osiem na posterunek policji w Gavrik zadzwoniła mieszkanka wioski Mossen.