Lis. Dubravka Ugrešić
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lis - Dubravka Ugrešić страница 11
Wydaje mi się, że podświadoma atrakcyjność turystyczna Pompei sprowadza się do mętnej pamięci o dziecięcej zabawie, która w moich czasach nazywała się zabawą w słup soli, albo jakoś tak, w której „wodzirej” dyktował bawiącym się, kiedy muszą „skamienieć” jak słup soli i trwać w pozycji, w której dopadła ich komenda. Kto się poruszył, odpadał z zabawy. Zwęglenie codziennego życia, zatrzymanego w momencie erupcji, wywoływało to samo dziecinne podniecenie. Pompeje były niczym słodki sen o własnym pogrzebie, który śnimy beztrosko, wiedząc, że my naprawdę nie jesteśmy martwi.
Kiedy tak obserwowałam ludzi, którzy z butelkami wody w rękach, z laskami, w kapelusikach i okularach przeciwsłonecznych posłusznie wlekli się za przewodnikami, i przypominałam sobie niekontrolowany rechot mężczyzn na widok penisa w formie asymetrycznej koniczyny wyrzeźbionej w kostce kamienia, dopadł mnie niespodziewany atak mizantropii. Jakieś piętnaście minut później zaprowadzą nas do wielkiej sali, będącej kiedyś stołówką robotniczą, tyle że teraz nazywać się będzie „restauracją”. A tam żwawi kelnerzy wepchną nam paskudne spaghetti, podgniłą sałatę i wleją wino o smaku octu; podstarzały śpiewak z gitarą pośpiesznie wykona kilka canzone Neapolitana, bo na zewnątrz będą już niecierpliwie czekać nowe grupy. Patrząc na ten ludzki cyrk, z oszalałymi kelnerami, którzy padali z nóg z powodu tempa; na mnóstwo talerzy, które płynęły nad głowami ludzi; widząc to dobrowolne poniżenie, które sami zmieniliśmy w płatne prawo do poniżenia; czując panikę, która wyleje się ze stołówki i ustąpi miejsca kolejnej panice – zapragnęłam nagle, żeby Wielki Wezuwiusz wpadł w gniew, żeby wypluł lawę, która nas zwęgli i przykryje dwudziestoma tonami popiołu wulkanicznego…
„Życie jest takie krótkie”, mówi zapłakana Ingrid Bergman, odwiedzając Pompeje w filmie Podróż do Włoch. Turystyczne wycieczki organizowane są tak, jakby miały antycypować napady mizantropii. Jakby istniały po to, by dorośli zmęczyli się jak dzieci, posłusznie wydziobali wszystko, co im się włoży na talerz, i na koniec zmęczeni zasnęli. Mój napad mizantropii szybko zgasiło piękno, to, które już widzieliśmy, pompejańskie, i to, które będzie nas opłakiwać przez okna autobusu w drodze do Amalfi. U naszych stóp migotać będzie morze, w oddali zobaczymy wiecznie „ciężarną” wyspę Capri, potem urocze Praiano, Positano, Wyspy Syrenie, Isola di Nureyev, magiczne Amalfi… Od czasu do czasu będziemy wysiadać z autokaru i wdychać powietrze z zapachem pomarańczy, cytryn i soli, a połyskliwy błękit morza i nieba muskał nas będzie niczym jedwab…
W „restauracji”, wielkiej jak hala sportowa, zajęliśmy długie, drewniane ławy. Na przeciwko mnie siedziała para Estończyków. Kobieta gorliwie pomagała kelnerom rozdawać talerze ze spaghetti, przesuwając je dalej. Była zwinna, jakby przez całe życie spędzała wakacje na obozach harcerskich. Wraz z mężem jechali dalej, pod Wezuwiusza, a ja do Amalfi. Estonka była właścicielką modnego butiku w Tallinie. Pokazałam jej ulotkę reklamową z programem wycieczki po outletach, gdzie można znacznie taniej kupić odzież sławnych włoskich projektantów.
„Nie interesuje mnie to – powiedziała, wciągając spaghetti z młodzieńczą energią. – Chcę tylko leniuchować, pić dobre wino i wałęsać się – dodała, a mąż potakująco kiwnął ogoloną głową. – Emma Bovary, na początku siódmego rozdziału powieści, mówi, że na miesiąc miodowy trzeba na pewno wyjechać do tych krain o dźwięcznych nazwach. Miejsce, o którym myśli, to na sto procent Italia, bo zaraz potem Emma wspomina o zatoce morskiej, nad którą mogłaby oddychać wonią drzew cytrusowych. A potem dodaje, że szczęście jest owocem tylko w pewnych krajach i jako roślina autochtoniczna nie może zakwitnąć gdzie indziej, w niewłaściwej glebie. Jestem pewna, że Flaubert myślał o Neapolu. Szczęście kwitnie w Neapolu, niczym czerwone neapolitańskie bugenwille. Nigdzie, poza Neapolem, nie widziałam takiego koloru… Jezu, jakby wyrastały z żył, a nie z ziemi!”
Zdziwiłam się. Estonce nie powiedziałam, czym się zajmuję. To niespodziewane odwołanie się do literatury zabrzmiało niczym brzęk kryształowego kieliszka. Patrzyłam na tę chudą, ubraną na zielono istotę, o dużych podkrążonych oczach, jakie miały aktorki w niemych filmach, i ustach koloru neapolitańskiej bugenwilli, i pomyślałam, że nigdy nie widziałam kogoś podobnego. W tym momencie pojawił się kierowca autokaru i idąc od stołu do stołu, krzyczał: „Amalfi, Amalfi coast, Amalfi!…”. Wstałam, podałam rękę Estończykowi z ogoloną głową, a potem jej.
„Ciao, bella”, rzuciłam głupio, bo nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć, i pośpieszyłam w stronę swojego autokaru.
4. Hakuna matata
Włoskie instytucje akademickie nie bez powodu zorganizowały seminarium poświęcone migracjom właśnie w Neapolu. Statystycy twierdzą, że liczba uchodźców we Włoszech osiągnęła „dopuszczalne” siedem procent, a na południu kraju „alarmujące” dwanaście. Włochy i Grecja stały się „drzwiami Europy”. Nie przebierając w środkach, ludzie napierali na te drzwi zewsząd: z Tunisu, Maroka, Somalii, Etiopii, Nigerii, Ruandy, Burundi, Burkina Faso; z byłej Jugosławii, Albanii, Polski, Rumunii; z Bangladeszu, Pakistanu, Chin…
Z gazet i ekranów telewizyjnych niemal codziennie wyciekały informacje o „incydentach”. O dziesiątkach uchodźców, którzy przed przybyciem na miejsce przeznaczenia udusili się pod pokładami starych rybackich łodzi; o łodziach, które tonęły przeładowane uchodźcami; o uchodźcach, którzy, zdarzało się, ginęli przy schodzeniu na ląd z powodu niekontrolowanych zachowań wymęczonego ludzkiego stada; o okrutnych przewoźnikach, którzy bogacili się na cudzym nieszczęściu; o rodzicach, którzy sprzedawali wszystko, co mieli, żeby swoim synom i córkom opłacić podróż do ziem obiecanych; o afrykańskich bandach, które znały doskonale trasy migracji i często porywały uchodźców, żądając od ich rodzin pieniędzy, a młode kobiety trzymały w niewoli seksualnej; o niewielkim procencie szczęśliwców, którzy żywi przybili do brzegu; o rozpaczy, którą czuli na lądzie… Z gazet i ekranów telewizyjnych codziennie wyciekały informacje o złym traktowaniu uchodźców na Lampedusie, a także w innych włoskich miejscowościach; uchodźcy twierdzili, że we Włoszech czują się jak w „otwartym więzieniu”, co nie było nieprawdą, bo udać się dalej z Włoch mogli donikąd. Inne państwa europejskie odmawiały ich przyjęcia, politycy igrali z nieszczęsnymi ludźmi, nikt nie wiedział, co robić. We włoskich obozach ludzie byli identyfikowani według numerów, a nie nazwisk, i to właśnie, między innymi, stanowiło smutną praktykę centrum przyjmującego uchodźców. Burmistrz Lampedusy pozwolił im schronić się w miejscowym muzeum, co rozgniewało lokalnych mieszkańców, i to była jedyna rzeczowa informacja. Dokumentarne sceny filmowe, pokazujące „antynarkomańskie patrole”, które krążą nocami po małych miasteczkach na południu Włoch, niby to pomagając policji w walce z kryminalistami, przypominały o nie tak dawnej faszystowskiej przeszłości, wywoływały niepokój i strach przed możliwością jej powtórzenia w niedalekiej przyszłości. Włosi wyrażali też przed kamerami prawdziwe poruszenie, troskę o swoje córki, nazywali kolorowych migrantów „paskudnymi mordami”, wyrażali się o nich z pogardą („Niektórzy tak naprawdę chcą mieć bmw, a inni mercedesa!”) i wspierali formowanie oddziałów Gwardii Narodowej. Rozwścieczeni mieszkańcy Lampedusy (dokąd napłynęła ogromna liczba uchodźców po „afrykańskiej wiośnie”) mówili o „inwazji” migrantów; o