Krzyk do nieba. Mons Kallentoft

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krzyk do nieba - Mons Kallentoft страница 4

Krzyk do nieba - Mons  Kallentoft Kryminał

Скачать книгу

towa­rzy­stwo, pot ciek­nie jej z czoła. Ostat­nio czę­sto tak się czuje, jakby była pra­wie sama na całym świe­cie. Jakby była tak samotna w życiu, jak wszy­scy jeste­śmy samotni wobec śmierci, ale wie, że to nie­prawda. Ma Tove, kole­gów z poli­cji, pracę. Tyle że praca nie może zastą­pić ludzi, nawet jej.

      Trzy­na­ście, czter­na­ście, pięt­na­ście.

      Odkłada han­tle na czarne lino­leum i pod­cho­dzi do ergo­me­tru.

      Siada, usta­wia opór i zaczyna wio­sło­wać.

      Wyobraża sobie, że jest na jezio­rze. Wytęża wszyst­kie siły, by uciec przed ści­ga­ją­cymi ją obcymi męż­czy­znami.

      Wio­słuje i wio­słuje, ale nie rusza z miej­sca.

      5

      Fanny Anders­son marzy, by popły­wać. Poczuć, jak chłodna woda zatyka uszy, odcina wszyst­kie dźwięki, wszyst­kie dzwonki tele­fonu, wszyst­kie pyta­nia, może uda jej się wcze­śniej wyjść z pracy, może zdąży się zamo­czyć, zanim odbie­rze Oli­vera. Wybie­rze się na pły­wal­nię Tin­nis albo nad jedno z jezior pod mia­stem. Roxen, Tåkern, Rängen, któ­reś z nich. Albo nad to jeziorko nie­da­leko let­niego domu teścio­wej, to, które nie ma nazwy.

      Rano prze­czy­tała w „Cor­ren”, że woda w jezio­rze Roxen w kąpie­li­sku San­dvik ma dwa­dzie­ścia sześć stopni, po kąpieli pew­nie można się czuć jak czer­wony, ugo­to­wany rak.

      Za oknami powie­trze stoi.

      W samo­cho­dach musi być z tysiąc stopni.

      Od jej ostat­niego zaniku pamięci minęło już sporo czasu, ale wciąż czuje się nie­pew­nie, wła­ści­wie ni­gdy nie wia­domo, czy miało się zamro­cze­nie czy nie.

      Dam sobie radę, myśli. Ze wszyst­kim. Dam radę być sobą, utrzy­mać rodzinę razem. Ale nie jestem nad­czło­wie­kiem, mogę tylko dobrze wyko­ny­wać swoją pracę, być dobrą mamą dla Oli­vera i pró­bo­wać być dobrą żoną dla Andersa, tyle wystar­czy.

      Być dobrym czło­wie­kiem.

      Ale czy można nim być, wyrze­ka­jąc się zbyt wielu rze­czy, któ­rych się pra­gnie? Fanny wyciąga komórkę, roz­gląda się dookoła. Nikt na nią nie patrzy, nikt nie sie­dzi pod takim kątem, żeby widzieć wyświe­tlacz.

      Zagląda na Tin­dera.

      Żad­nych nowych wia­do­mo­ści.

      Szybko wkłada tele­fon do kie­szeni.

      Muszę z tym skoń­czyć.

      Muszę być teraz dobrą żoną. I chyba nią jestem? Muszę grać dalej, zapo­mnieć o tym wszyst­kim, to się ni­gdy nie wyda­rzyło. Kocham Andersa, kochamy sie­bie nawza­jem.

      Cza­sami chce po pro­stu zamknąć oczy, zatkać uszy. Potrzą­snąć głową.

      Albo popły­wać.

      Mamy piękne życie, myśli, stem­pluje jesz­cze jedną fak­turę i zdaje sobie sprawę, że dla Nyberga lipiec naj­wy­raź­niej był dobrym mie­sią­cem, szef pew­nie i w tym roku poje­dzie na Boże Naro­dze­nie na Male­diwy.

      Zasłu­żył na to.

      Nikt nie pra­cuje tak ciężko jak Fre­drik Nyberg.

      Powie­trze na zewnątrz prze­stało drgać. Teraz pły­nie, roz­mywa się na różne strony, jak za starą szybą.

      Potem znów dzwoni tele­fon, ale nie ten na biurku, tylko w kie­szeni spodni. Szuka dło­nią pod bia­łym, cien­kim mate­ria­łem, wyciąga komórkę, patrzy na ekran, to Anders, odbiera połą­cze­nie.

      Sły­szy jego oddech. Krótki, gwał­towny, domy­śla się, że musi być na zewnątrz, upał napiera na jego klatkę pier­siową, kiedy łapie powie­trze. Potem sły­szy jego miękki głos:

      – Hej, kocha­nie. Jak tam?

      Bie­rze głę­boki oddech. Potem odpo­wiada:

      – Dobrze. Pra­cuję. Nawet nie wiesz, ile dzi­siaj dzwo­nią.

      – No tak, dzi­siaj cen­trala.

      – I poczta.

      – Chcia­łem cię o coś zapy­tać – mówi, a ona sły­szy nie­po­kój w jego gło­sie. Nie­po­kój w połą­cze­niu z wręcz roz­ka­zu­ją­cym tonem, który wydaje jej się obcy.

      Czy coś się stało?

      Chłodny cię­żar wydaje się ścią­gać ją w dół, na szarą wykła­dzinę biura.

      Czy coś jest nie tak?

      Nie zdąża jed­nak wypo­wie­dzieć tych słów, bo Anders mówi dalej:

      – Wiesz, wła­śnie dzwo­nili ze żłobka i pytali, czy Oli­ver dzi­siaj nie przyj­dzie.

      Co on chce przez to powie­dzieć?

      – Czyli jest z tobą w pracy? Nie odsta­wi­łaś go rano do żłobka, tylko zabra­łaś ze sobą do Nyberga?

      Co ja sły­szę? Gdzie ja jestem?

      Rze­czy­wi­stość jakby odpływa, pomiesz­cze­nie się kur­czy, zmie­nia się w podłużne, krzywe kształty, kole­dzy dookoła niej prze­stają ist­nieć, roz­my­wają się w kolory i kon­tury, które stają się odle­głą smugą dymu uno­szącą się znad wzbu­rzo­nej góry na wyspie gdzieś daleko, daleko stąd.

      Trzy­maj się, Fanny.

      Co on wyga­duje? Co Anders wyga­duje?

      Tele­fon wyśli­zguje jej się z dłoni, spada na pod­łogę, Fanny sięga po niego, a kiedy się pod­nosi, ude­rza głową o kant biurka, prze­szywa ją ból.

      – Jasna cho­lera! – krzy­czy. Póź­niej łapie oddech. – Żar­tu­jesz, prawda?

      Wie jed­nak, że ni­gdy by sobie w ten spo­sób nie zażar­to­wał.

      Że ma wszystko pod kon­trolą.

      – To zna­czy?

      – Prze­cież go odwio­złeś? Jak zawsze? Dla­czego ja mia­ła­bym go odwo­zić?

      Po dru­giej stro­nie tele­fonu zapada cisza.

      – O mój Boże… – sły­szy cichy głos. – Mój Boże. Nie pamię­tasz? Dzi­siaj mia­łem den­ty­stę, więc ty mia­łaś go zabrać. Prze­cież sadza­li­śmy go razem w samo­cho­dzie, w fote­liku na tyl­nym sie­dze­niu, a potem poje­cha­łaś w stronę żłobka, nie pamię­tasz tego?

Скачать книгу