Krzyk do nieba. Mons Kallentoft

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krzyk do nieba - Mons Kallentoft страница 5

Krzyk do nieba - Mons  Kallentoft Kryminał

Скачать книгу

jest nie tak, ktoś wstaje, tele­fon znów wypada jej z dłoni, bie­gnie do wyj­ścia, gwał­tow­nie otwiera szklane drzwi, sre­brzy­sta alu­mi­niowa rama trzę­sie się od impetu, ude­rza ją gorące powie­trze, prze­dziera się przez nie jak przez nie­wi­dzialną dżun­glę, bie­gnie przez par­king, mija­jąc samo­chody innych, w stronę czar­nego audi, to się nie mogło wyda­rzyć, to nie może być prawda.

      6

      Przew­raca się. Czuje, jak roz­grzany asfalt roz­dziera jej spodnie na kola­nach.

      Oli­ver.

      Samo­chód.

      Jesz­cze tylko dzie­sięć metrów.

      Pięć.

      Dostrzega fote­lik dzie­cięcy na tyl­nym sie­dze­niu, pod­biega od przodu, fote­lik, a w nim jakaś lalka, nie ty, Oli­ve­rze.

      Dwie godziny.

      Może wię­cej, nie pamię­tam dokład­nie.

      W tym upale.

      We wnę­trzu auta musi być teraz gorąco jak w pie­kar­niku, dziwi ją, że ma czas o tym pomy­śleć, po czym go dostrzega.

      Jego drobne ciało po dru­giej stro­nie szyby.

      Korony sosen w bez­ru­chu. Cie­płe powie­trze wśród drzew.

      Ktoś woła:

      – Co się dzieje, Fanny? Co się dzieje?

      Głowa. Jego główka, jasna główka, żółta koszulka z syl­wetką hoke­isty. Fanny krzy­czy:

      – Oli­ver, Oli­ver, Oli­ver!

      Ale on się nie rusza.

      Szar­pie za drzwi. Zamknięte.

      – O mój Boże – wzdy­cha ktoś za nią. Kto? To nie ma zna­cze­nia.

      – No otwórz, do cho­lery! – woła ktoś inny.

      Grze­bie w kie­szeni. Klu­czyki. Tam ich nie ma.

      Musi go wycią­gnąć. Krzy­czy, ale nie sły­szy swo­ich krzy­ków. Ktoś wali w szybę, szar­pie za klamkę, Fanny widzi bez­władne ciało Oli­vera, ma dwa lata, żaden dwu­la­tek nie powi­nien tak wyglą­dać.

      Klatka pier­siowa się nie poru­sza.

      Nie.

      Nie.

      Ktoś z całej siły ude­rza pię­ścią w szybę, ale ta nie ustę­puje.

      Fanny odwraca się, odpy­cha innych, wbiega z powro­tem do biura.

      Grze­bie w torebce i znaj­duje klu­czyki, a kiedy wraca na par­king, wszy­scy stoją w bez­ru­chu, ota­cza­jąc pół­ko­lem boczną szybę auta, mil­czą, zaglą­dają do Oli­vera, odsu­wają się, kiedy ją widzą, robią miej­sce matce, mamie, nie drży jej dłoń, kiedy wsuwa klu­czyk do zamka, otwiera samo­chód, pochyla się, by odpiąć pasy bez­pie­czeń­stwa fote­lika odwró­co­nego tyłem do kie­runku jazdy.

      Chło­piec jest nie­sły­cha­nie cie­pły, nie­sły­cha­nie gorący, a jed­no­cze­śnie zimny, od razu zdaje sobie sprawę, że już za późno.

      Czy naprawdę jest za późno?

      Kła­dzie go na asfal­cie, nie chce wypu­ścić go z ramion, ale musi, przy­ci­ska mocno dło­nie do jego klatki pier­sio­wej, uci­ska płuca i serce, całuje go, wdmu­chuje mu powie­trze do płuc. Chce, żeby się obu­dził, znów zaczął żyć, tak się dzieje w fil­mach, więc dla­czego nie wła­śnie teraz?

      Wdech.

      Ale to nic nie daje.

      Nasłu­chuje bicia jego serca.

      Ale ono nie bije.

      W jego piersi zapa­dła wieczna cisza.

      Jej syn nie żyje.

      Oli­ver.

      Udrę­czony na śmierć, zapo­mniany w samo­cho­dzie, w naj­więk­szym sierp­nio­wym upale, jaki kto­kol­wiek pamięta.

      Jak mogłam?

      Jak mogłam?

      Bie­rze dziecko w ramiona. Widzi mrok pośród sosen, jej wła­sny nagły wieczny mrok, wodzi wzro­kiem po sto­ją­cych wokół gapiach.

      Odwra­cają się od niej, tak jak wszy­scy już zawsze będą się od niej odwra­cać. Zdaje sobie z tego sprawę, czuje to.

      I wtedy krzy­czy.

      Dźwięk, któ­rego nikt z nich ni­gdy nie zapo­mni. Beł­ko­tliwy krzyk, pro­test prze­ciwko porząd­kowi tego świata, bła­ga­nie o łaskę, kiedy nie można na nią liczyć.

      Krzyk do nieba.

      Ma nadzieję, że ktoś jej słu­cha, że ktoś ją sły­szy.

      7

      Prze­czu­cie z nocy, że coś się stało albo sta­nie, trwa w Malin Fors niczym szept.

      Nie wie, czy to intu­icja.

      Czy doświad­cze­nie.

      Czy dobrze roz­wi­nięta wraż­li­wość na ludzi i świat.

      Coś się stało, czuje to znów, kiedy wycho­dzi z siłowni na górę, a pot spływa jej po ple­cach.

      Malin Fors i Zeke Mar­tins­son sie­dzą naprze­ciwko sie­bie w otwar­tym pomiesz­cze­niu biu­ro­wym, każde z nich zapa­trzone w swój moni­tor, nad­ra­biają zale­gło­ści w rapor­tach i innych for­mal­no­ściach.

      Nagle dzwoni tele­fon na biurku, spo­glą­dają na niego oboje. Zeke nie­cier­pli­wie kiwa głową – no odbierz! – Malin wie, że wypeł­nia go to zaka­zane uczu­cie, które cza­sem dopada poli­cjan­tów, że musi się stać coś strasz­nego, żeby mogli się zająć czymś kon­kret­nym.

      Słu­chawka w jej dłoni.

      Cie­pły szary pla­stik.

      Po dru­giej stro­nie jakiś roz­trzę­siony męż­czy­zna. To wykrztu­sza, to wypluwa z sie­bie słowa:

      – Mały chło­piec nie żyje. Zosta­wiono go w samo­cho­dzie.

      Kto dzwoni? Skąd?

      – Pro­szę zacho­wać spo­kój – mówi Malin i sły­szy iry­ta­cję w swoim gło­sie. Dla­czego cen­trala prze­kie­ro­wała

Скачать книгу