Wieczna wojna. Joe Haldeman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 12
Kiedy skończyliśmy bunkier, połowa oddziału przebywała stale w środku – czuła się jak żywe cele – na zmianę pilnując lasera, podczas gdy pozostali ćwiczyli dalej.
Około czterech klików od bazy było wielkie „jezioro” zamarzniętego wodoru; jedno z najważniejszych ćwiczeń polegało na omijaniu tego zdradliwego miejsca.
To nie było zbyt trudne. Nie można było na tym ustać, więc kładłeś się na brzuchu i ślizgałeś.
Jeśli ktoś mógł cię zepchnąć z brzegu, nie było problemu ze startem. W przeciwnym razie musiałeś przebierać rękami i nogami, szukając jakiegoś oparcia, aż zacząłeś się posuwać małymi skokami. Kiedy już ruszyłeś, sunąłeś, aż skończył się lód. Mogłeś trochę sterować, trąc ręką lub nogą, jednak nie mogłeś się zatrzymać. Dlatego lepiej było nie rozpędzać się za bardzo i przyjąć taką pozycję, żeby nie uderzyć w coś hełmem.
Ćwiczyliśmy to samo co w bazie Miami: strzelanie, wysadzanie, atak. W nieregularnych odstępach czasu wypuszczaliśmy rakiety w kierunku bunkra. W ten sposób, dziesięć do piętnastu razy dziennie, operatorzy lasera musieli zademonstrować umiejętność puszczania dźwigni w momencie, gdy zabłysły lampki systemu ostrzegania.
Jak wszyscy, spędziłem cztery godziny na tym stanowisku. Byłem zdenerwowany do pierwszego „ataku”, kiedy to przekonałem się, jak niewiele jest do roboty. Światełko zapaliło się, puściłem dźwignie, broń naprowadziła się na cel i gdy rakieta wyskoczyła zza horyzontu – bzyk! Ładny rozbłysk barw, stopiony metal pryskający w przestrzeni. Poza tym nic ciekawego.
Dlatego też nikt nie przejmował się nadchodzącym „sprawdzianem”, sądząc, iż będzie to mniej więcej to samo.
Baza Miami zaatakowała nas trzynastego dnia, dwiema rakietami, które jednocześnie wyskoczyły z przeciwnych stron, lecąc z prędkością około czterdziestu kilometrów na sekundę. Laser bez trudu zniszczył pierwszą, ale druga doleciała na osiem klików od bunkra, nim została trafiona.
Wracaliśmy z ćwiczeń i byliśmy jeden klik od bunkra. Nie zauważyłbym, co zaszło, gdybym w momencie ataku nie patrzył na bunkier.
Grad płonących resztek drugiej rakiety poleciał w jego kierunku. Jedenaście odłamków trafiło, powodując – co później odtworzyliśmy – następujące skutki:
Pierwszą ofiarą w bunkrze była Maejima, tak kochana Maejima, która zginęła na miejscu, trafiona w plecy i w głowę. W wyniku dekompresji zestaw podtrzymujący życie włączył pełną moc. Friedman stał przed wylotem powietrza i został tak mocno rzucony o przeciwległą ścianę, że stracił przytomność; udusił się, zanim inni wepchnęli go do skafandra.
Wszyscy pozostali zdołali przedrzeć się przez huraganowy podmuch i wejść do skafandrów. Jednak kombinezon Garcii został przedziurawiony, co nie wyszło jego właścicielowi na dobre.
Zanim dotarliśmy na miejsce, wyłączyli już system podtrzymywania życia i zaspawali dziury w ścianach. Jeden żołnierz usiłował zeskrobać ze ścian to coś, co było kiedyś Maejimą. Słyszałem, jak szlocha i wymiotuje. Garcię i Friedmana już wyniesiono na zewnątrz. Potter złożyła kapitanowi raport o uszkodzeniach. Sierżant Cortez odprowadził płaczącego żołnierza na bok i sam zaczął zbierać resztki Maejimy. Nie chciał pomocy i nikt mu jej nie zaproponował.
Rozdział 10
Po ostatnim sprawdzianie bezceremonialnie załadowano nas na statek Nadzieja Ziemi, ten sam, którym przylecieliśmy na Charona, i z przyspieszeniem nieco większym niż 1g ruszyliśmy na Stargate.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie, prawie sześć miesięcy czasu pokładowego, jednak nie była aż tak nudna jak lot na Charona. Kapitan Stott nakazał codzienne zajęcia teoretyczne połączone z tak intensywną zaprawą fizyczną, że wszyscy byliśmy wykończeni.
Stargate 1 była podobna do ciemnej strony Charona, tylko gorsza. Tamtejsza baza była mniejsza od Miami – zaledwie trochę większa od tej, którą zbudowaliśmy podczas ćwiczeń – i musieliśmy w niej spędzić tydzień, pomagając przy rozbudowie. Załoga była uszczęśliwiona naszym przybyciem, szczególnie jedyne dwie kobiety, które wyglądały na trochę zmęczone.
Stłoczyliśmy się w małej jadalni, gdzie dowodzący Stargate 1 major Williamson przekazał nam niepokojące wieści.
– Ulokujcie się wygodnie. Zejdźcie ze stołów, jest miejsce na podłodze. Mam pewne pojęcie o tym, przez co przeszliście, trenując na Charonie. Nie powiem, że to było daremne. Jednak tam, dokąd polecicie, będzie zupełnie inaczej. Cieplej.
Urwał, pozwalając nam to przetrawić.
– Aleph Aurigae, pierwszy odkryty kolapsar, krąży po dwudziestosiedmioletniej orbicie wokół zwykłej gwiazdy Epsilon Aurigae. Nieprzyjaciel ma bazę operacyjną nie na planecie przejścia Alepha, lecz na jednej z planet Epsilonu. Niewiele o niej wiemy, tyle tylko, że okrąża Epsilon co 745 dni, ma trzy czwarte wielkości Ziemi i albedo około 0,8, co oznacza, iż zapewne otaczają ją chmury. Nie możemy podać jej dokładnej temperatury, ale sądząc po odległości od Epsilonu, będzie tam zdecydowanie cieplej niż na Ziemi. Oczywiście nie wiemy, czy będziecie działać… walczyć po jasnej czy ciemnej stronie planety, na równiku czy na biegunie. Jest bardzo mało prawdopodobne, by atmosfera nadawała się do oddychania… w każdym razie i tak pozostaniecie w skafandrach. Teraz wiecie dokładnie tyle samo co ja. Są jakieś pytania?
– Sir – zaciągnął Stein – wiemy już, dokąd lecimy… a czy ktoś wie, co mamy tam robić?
Williamson wzruszył ramionami.
– To zależy od waszego kapitana i od waszego sierżanta, a także od kapitana statku i komputera pokładowego. Po prostu nie mamy dość danych, żeby wyznaczyć wam jakieś zadania. Może to być długa i krwawa bitwa, a może spacerek i zbieranie resztek. Może Taurańczycy zechcą zaproponować rokowania pokojowe. – Przy tych słowach Cortez prychnął. – W takim wypadku będziecie środkiem nacisku, elementem przetargu. – Zmierzył Corteza spokojnym spojrzeniem. – Tego nikt nie wie na pewno.
Tej nocy urządziliśmy wspaniałą orgię, ale przypominało to próbę spania na hałaśliwym przyjęciu. Jedynym pomieszczeniem, w którym mogliśmy zmieścić się wszyscy, była jadalnia; tu i ówdzie porozwieszano prześcieradła, tworząc zaciszne kąciki, a potem osiemnastu wyposzczonych mężczyzn ze Stargate rzuciło się na nasze kobiety, chętne i swawolne zgodnie z wojskowymi obyczajami (i prawem), choć niczego nie pragnęły tak bardzo jak tego, aby zasnąć na stałym gruncie.
Tych osiemnastu zachowywało się tak, jakby czuli się zobowiązani wypróbować wszelkie możliwe pozycje. Dali naprawdę imponujący pokaz (wyłącznie pod względem ilościowym). Ci z nas, którym chciało się liczyć, dopingowali co bardziej obdarzonych członków spektaklu. Myślę, że „członek” to w tym wypadku odpowiednie określenie.
Następnego ranka – i każdego kolejnego na Stargate 1 – zwlekliśmy się z łóżek i wciągnęliśmy skafandry, żeby wyjść na zewnątrz i zająć się „nowym skrzydłem”. W końcu Stargate miała być taktycznym i logistycznym