Wieczna wojna. Joe Haldeman

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wieczna wojna - Joe Haldeman страница 16

Автор:
Серия:
Издательство:
Wieczna wojna - Joe Haldeman s-f

Скачать книгу

na tył. Pozostali tak jak poprzednio.

      – A co z Ho? – zapytała Szczęściara.

      – Zajmą się nią. Ze statku.

      Kiedy odeszliśmy na pół klika, błysnęło i zagrzmiało. Z miejsca, gdzie została Ho, uniosła się jaskrawa chmura w kształcie grzyba i zaraz zniknęła na tle szarego nieba.

      Rozdział 13

      Zatrzymaliśmy się na „noc” – w rzeczywistości słońce miało zajść dopiero za siedemdziesiąt godzin – na szczycie niewielkiego wzniesienia, około dziesięciu klików od miejsca, gdzie zabiliśmy obcych. Jednak to nie oni są obcy, mówiłem sobie w duchu, lecz my.

      Dwa plutony otoczyły kręgiem pozostałych i wyczerpani zwaliliśmy się na ziemię. Wszystkich nas czekały cztery godziny snu i dwie godziny warty.

      Potter podeszła i siadła obok mnie. Wybrałem jej częstotliwość.

      – Cześć, Marygay.

      – Och, Williamie. – Jej głos brzmiał ochryple i niepewnie. – Boże, to takie okropne.

      – Już po wszystkim.

      – Zabiłam jednego, za pierwszym strzałem. Trafiłam go prosto w… w…

      Położyłem dłoń na jej kolanie. Plastik kliknął przy dotknięciu, więc szybko cofnąłem rękę; przed oczami przemknęły mi wizje pieszczących się i kopulujących maszyn.

      – Nie zrobiłaś tego sama, Marygay. Jeżeli już, to… winni jesteśmy wszyscy po trosze, ale najbardziej Cor…

      – Szeregowi, przestańcie kłapać dziobami i prześpijcie się trochę. Oboje za dwie godziny macie wartę.

      – Tak jest, sierżancie.

      Głos miała tak smutny i znużony, że nie mogłem tego znieść. Czułem, że gdybym tylko jej dotknął, mógłbym uwolnić ją od smutku, tak jak drut uziemiający odprowadza napięcie, ale każde z nas było uwięzione we własnym plastikowym świecie…

      – Dobranoc, Williamie.

      – Dobranoc.

      Niemal nie sposób jest podniecić się w skafandrze, z tymi wszystkimi powpychanymi w ciebie rurkami i czujnikami, a jednak tak właśnie zareagował mój organizm na emocjonalną impotencję; może pamiętając przyjemniejsze noce z Marygay, może czując, że wśród tylu śmierci jego śmierć jest bliska i podrywając mechanizm prokreacji do ostatniej próby… Co za cudowne myśli. Zasnąłem i śniłem, że jestem maszyną imitującą czynności życiowe, ze szczękiem i zgrzytaniem idącą przez świat, wśród ludzi zbyt uprzejmych, aby coś powiedzieć, ale chichoczących za moimi plecami, a siedzący w mojej głowie człowieczek, przekładający dźwignie, naciskający guziki i pilnujący wskaźników, był kompletnym szaleńcem i szykował bolesne…

      – Mandella, obudź się, do cholery, twoja kolej!

      Powlokłem się na swoje miejsce na linii wart, aby wypatrywać nie wiadomo czego… jednak byłem tak zmęczony, że nie mogłem powstrzymać opadających powiek. W końcu włożyłem pod język tabletkę psychostymulanta, wiedząc, że później za to zapłacę.

      Przeszło godzinę siedziałem tam, przeczesując wzrokiem sektor z lewej, z prawej, blisko i daleko, lecz sceneria się nie zmieniała. Nawet najlżejszy podmuch nie poruszył trawą.

      A potem nagle trawa rozchyliła się i stanęło przede mną jedno z tych trójnogich stworzeń. Uniosłem rękę, ale nie nacisnąłem spustu.

      – Kontakt!

      – Kontakt!

      – Jezu Chry… Jeden jest po prawej!

      – NIE STRZELAĆ! Nie strzelać, psiakrew!

      – Kontakt.

      – Kontakt.

      Spojrzałem na prawo i lewo. Jak daleko mogłem sięgnąć okiem, przed każdym wartownikiem stało jedno z tych ślepych i głuchych stworzeń.

      Może narkotyk, który zażyłem, żeby nie zasnąć, uczynił mnie bardziej wrażliwym na to, co robiły. Swędziała mnie skóra na głowie, a w umyśle formowało się bezkształtne coś, uczucie, jakiego doznajesz, kiedy ktoś coś powie, a ty nie dosłyszysz, chcesz odpowiedzieć, ale nie masz już okazji poprosić o powtórzenie ostatnich słów.

      Stworzenie przykucnęło, opierając się na przedniej nodze. Wielki zielony niedźwiedź bez przedniej łapy. Jego moc przenikała mój umysł jak pajęczyna, jak echo nocnych koszmarów, próbując się porozumieć, może usiłując mnie zniszczyć – nie wiem.

      – W porządku, wszyscy wartownicy cofnąć się, powoli. Nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów. Czy kogoś boli głowa albo coś innego?

      – Sierżancie, tu Hollister.

      Szczęściara.

      – Usiłują coś powiedzieć… Mogę prawie… Nie, to jedynie… Rozumiem tylko to, że one uważają… uważają, że jesteśmy… hmm… zabawni. Nie boją się.

      – Chcesz powiedzieć, że ten przed tobą nie jest…

      – Nie, to uczucie płynie od nich wszystkich. Wszystkie myślą tak samo. Proszę nie pytać mnie, skąd wiem, po prostu wiem.

      – Może uważali za zabawne to, co zrobili Ho.

      – Może. Nie czuję, żeby były groźne. Po prostu budzimy w nich ciekawość.

      – Sierżancie, tu Bohrs.

      – Taa?

      – Taurańczycy są tu co najmniej od roku. Może nauczyli się komunikować z tymi… przerośniętymi pluszowymi misiami. One mogą nas szpiegować i przesyłać…

      – Nie sądzę, żeby w takim wypadku pokazywały się nam – powiedziała Szczęściara. – Najwyraźniej potrafią być niewidzialne, jeśli chcą.

      – Tak czy owak – dodał Cortez – jeśli nas szpiegują, to już zrobiły swoje. Nie uważam, aby podejmowanie jakichś działań przeciwko nim było rozsądne. Wiem, że wszyscy chcielibyście je pozabijać za to, co zrobiły Ho – ja też – ale lepiej zachować ostrożność.

      Nie chciałem ich pozabijać – nie chciałem ich w ogóle widzieć. Powoli cofałem się do obozu. Stworzenie nie okazywało chęci ścigania mnie. Może wiedziało, że jesteśmy otoczeni. Zrywało trawę i żuło ją.

      – Dowódcy plutonów, zbudzić wszystkich i sprawdzić stan osobowy. Dajcie mi znać, czy ktoś został ranny. Powiedzcie ludziom, że za minutę wymarsz.

      Nie wiem, czego oczekiwał Cortez, lecz one oczywiście ruszyły za nami. Nie otaczały nas kręgiem – po prostu bezustannie towarzyszyło nam dwadzieścia czy trzydzieści stworzeń. I nie były to wciąż te same osobniki. Co jakiś czas któryś się oddalał, a jego miejsce zajmował inny. Nie ulegało wątpliwości,

Скачать книгу